piątek, 28 października 2016

11. (Julia)

        Kobieta siedziała na chłodnych kaflach podłogi, kręgosłup podpierając o ścianę. Otaczała ją kałuża szkarłatnej cieczy, przepływająca przez zdrętwiałe palce.
        Ona jednak nie zwracała uwagi na ten stan rzeczy. Bardziej pochłonięta była wpatrywaniem się w zamglone czarną mgłą oczy swojej rywalki. Ciemna otchłań, mącąca w jej głowie oraz sprawiająca niepojęty ból. Ostre szpony, sięgające drapieżnie po zdobycz. Była nią. Nic nieznaczącym życiem, kolorową zabawką. Stała na przegranej pozycji...
        Upadła, uderzając głową o twarde podłoże. Dookoła rozniosło się echo i psychopatyczny śmiech. Wygrała tę walkę. Znowu to Cristin jest zwycięzcą.
        Wsparła się rękoma, podnosząc nieznacznie w głowie. Gaz paraliżujący jeszcze płynął w jej krwi, co utrudniało niektóre ruchy. Z pogardą plunęła na jej rozpromienione oblicze.
        Cristin na to zachowanie uśmiechnęła się szerzej, jeśli było to w ogóle możliwe. Przetarła policzek, podnosząc się do pozycji stojącej.
- Mam dla ciebie robotę - odezwała się pewnie.
         Dziewczyna, słysząc te słowa, parsknęła śmiechem, kręcąc nieznacznie głową. ,,Na początku chce mnie zabić, a potem szuka pomocy? Tak, dobry sposób na sukces..." - przemknęło jej przez znieczulony umysł.
- Błagam cię, myślisz, że się na to zgodzę? Zaraz sama się wykrwawię, więc nie możesz mi zagrozić użyciem broni. Jak chcesz z tego wybrnąć? - resztkami sił uniosła twarz ku niej. Zielone oczy zabłysły w ciemności, okrywając swą płachtą gałki oczne. Traciła kontrolę nad swymi poczynaniami. Ale... czy nie należała jej się kara?
        Czarnooka zgięła się w pół, kładąc dłonie na pulsującym czole. Nie spodziewała się tego ataku...
Niespodziewanie uniosła sai zza swoich pleców i wbiła je w nogę córki. Z bladej łydki trysnęła krew, okrywając częściowo jej cerę.
- Słuchaj - mruknęła. - Jeśli nie zgodzisz się na układ, twoja przyjaciółka... Zaczekaj, jak ona? Ach, tak, Margaret. Kontynuując, jeśli mnie nie posłuchasz, zabiję ją...
        Julia zmarszczyła gęste brwi, oddychając coraz głębiej. Brakowało jej powietrza, a krajobraz dookoła zaczął krążyć, tworząc wielką mieszaninę barw. Zamknęła oczy... Chyba nie miała prawa głosu w tej sytuacji.
- Zgadzam się - oznajmiła szorstkim głosem. - Tylko powiedz mi... Jak masz zamiar wykorzystać mnie w takim stanie? Nie nadaję się do walki.
        Cristin klasnęła z impetem w dłonie. Machnęła teatralnie ręką, schylając się ku ledwo żywej postaci. Zgarnęła kosmyk jej jasnych włosów za ucho.
- O to się nie martw. Skontaktuję się z tobą równo za 24 godziny. Mam dla ciebie prezent.
        Wstała i przeszła kilka metrów dalej. Z kieszeni kurtki wyjęła mały flakonik z zieloną cieczą, kładąc go na włochatym dywanie. Obdarowała ją ostatnim, chłodnym spojrzeniem, po czym opuściła mieszkanie.
        Dziewczyna zmarszczyła posępnie brwi. Cristin doskonale wiedziała, jak nienawidziła tej cieczy. W pełni świadomie ułożyła ją właśnie tutaj.
Jamy Łazarza.
Przywracały jej życie, kiedy ona marzyła tylko o śmierci...
Dawały tchnienie, w tak bolesny sposób...
To nie jest normalne.
W zupełności...
        Jednak w zaistniałej sytuacji wyjścia tak naprawdę nie było. Jeśli w tej chwili nie użyje ,,zbawiennego lekarstwa" zginie, a za cholerne 24 godziny również Margaret. Cholera jasna!!!
        Z nieskrywanym trudem zaczęła czołgać się po ziemi. Jej sylwetka sunęła wolno po podłodze, a z jej całego ciała lały się strumienie krwi. Dookoła unosił się jej coraz płytszy oddech, a kończyny odmawiały posłuszeństwa. Musiała przyznać - odrobinę jej to doskwierało...
        W końcu chwyciła przezroczyste naczynie w dłonie i uśmiechnęła się z satysfakcją. Mogłaby trwać w stanie euforii przez najbliższą godzinę, lecz nie było z czego się cieszyć. Powód znajdował się tuż przed nią - Dick. Stał wpatrzony w nią, a gałki oczne rozszerzone miał w szoku. Wcale mu się nie dziwiła, bo ona też siedziała na tym dywanie w bezruchu, kompletnie przerażona. Czym? Może wizją, że on się domyśli? Jak najbardziej...
        Chłopak już w następnej sekundzie klęczał obok niej, chwytając ją za ramiona. Julia mimo tego nagłego gestu, wciąż patrzyła nieprzerwanie w jego drżące źrenice.
- Julia... Co ty zrobiłaś? - mruknął w jej ucho cicho, mimo tego jego głos mroził swą stanowczością.
- Ja? - jakby nagle wybudziła się, powracając do rzeczywistości. - Nic. Nic takiego... Nie ja - oznajmiła nad wyraz spokojnie, bo na żadne słowo więcej nie dało rady przecisnąć się przez jej zaciśnięte gardło.
- A kto?
- Nikt ważny - odparła ekspresowo. - Naprawdę.
- Odpowiedz. - rzekł z siłą.
- Nie - oznajmiła równie mocnym tonem. - Teraz musisz wyjść. Później cię odwiedzę, dobrze?
Skamieniał. Dopiero po chwili ścisnął mocniej jej ręce i podniósł, niosąc żwawym krokiem ku wyjściu.
- Co to robisz?!! Puść mnie!!! - zakrzyknęła ostro, próbując oswobodzić się z jego stalowego uścisku. Bezskutecznie...
- Trzeba ci to wszystko zabandażować. Potem szybko do szpitala - powiedział, jakby nie zwracając uwagi na wcześniejszy rozkaz dziewczyny.
- Kurwa, mówię, żebyś puścił??! Masz puścić!!! - wrzasnęła gniewnie. 
        On prychnął, patrząc na nią z politowaniem.
- Dlaczego więc na początku mnie wzywasz, a później prosisz, bym zaprzestał pomocy??
        Serce przyspieszyło, tętno również większe, pulsowanie każdego zakamarka ciała. Głośne dudnienie... - to to, co właśnie słyszała wśród gęstej ciszy.
        Wzywać??? Ona? Nie przypomina sobie...
- Nie wzywałam Cię... - szepnęła ledwie słyszalnie. Złe emocje wyparowały z jej umysłu w jednej chwili.
- Wzywałaś - zatrzymał się w miejscu, a z jego krtani wydobył się opanowany głos.
        Zerknęła na swój okropnie blady nadgarstek, na którym mienił się czerwonym światłem niewielki nadajnik. 
Pik. Pik. Pik. Pik.
        Cichy pomruk, którego wcześniej wcale nie usłyszała. Jej dudniące o klatkę piersiową serce już wydawało się głośniejsze.
        Jak? Kiedy? Co? Jakim sposobem? Przy jakich okolicznościach? Te wszystkie pytanie kłębiły się w jej umyśle, nie odpuszczając zaciętości. To był przypadek. Ot tak, po prostu... To tylko wynik jej własnej nieuwagi... Idiotka.
- Dick... - jęknęła zrezygnowana. - Puść mnie...
- Nie mogę.
- Puść... - rzekła ponownie, nie ustępując.
- Nie mogę - on także szepnął, idąc przed siebie.
        Nawet nie zauważyła, kiedy on wznowił chód. Coraz bliżej katastrofy. Idiotka.
Puść...
Puść...
Puść.
Puść.
Puść.
Puść!
Puść!!!
- Dick!!! Przestań w końcu mnie denerwować i puść! To nie jest śmieszne!
- Wiem, to poważne. Krwawisz...
        Kpił sobie z niej! Po prostu kpił! 
- Przestań! Zaraz... - niespodziewanie jej głos zamarł. Gałki oczne przysłoniła doskonale jej znana zielona poświata. Nie kontrolując swoich poczynań, zerknęła w jego błękitne tęczówki.
        Upadł na ziemię tuż po sekundzie. Nieznośny huk rozprzestrzenił się dookoła, a on skulił się, resztkami sił powstrzymując od krzyku. 
        Co ona zrobiła? Czy nie może się powstrzymać nawet przy przyjacielu? Dlaczego każdemu musi sprawiać ból? Podniosła się resztkami sił z brudnego chodnika, układając w głowie sposób łatwego planu - ucieczki. Jednak coś wyraźnie chciało dopuścić do nieudanej akcji. Nieznana jej siła pociągnęła ją w dół. Jej wzrok automatycznie skierował się ku niemu.
        Wygasłe oczy, które patrzyły na nią intensywnie, z lekkim zaniepokojeniem. Wciąż w tym niemalże samym stanie opanowania. Wciąż i niezmiernie. Jakim cudem tak wytrzymywał?
- Co ty zrobiłaś? - z jego lekko drgających ust wydobył się cichy pomruk.
        Spojrzała na niego zlęknionymi ślepiami, przerażona zupełnie wszystkim. Przerażona sobą...
- Nie wiem - oznajmiła i wyszarpnęła nadgarstek z jego mocnego uścisku.
        Uciekła...
_________________________________________________________________________________
        1075 słów samego rozdziału! To, jak na mnie, dużo. Mam nadzieję, że rozdział nie jest zły, a za długi brak obecności przepraszam... I'm sorry...


sobota, 8 października 2016

10. (Caxi)

Oczy chłopca były błękitne.
A śmierć podobna do wielu innych śmierci wyróżnionych plakietką ,,zadane z wielkim okrucieństwem". Te nieliczne śmierci, których ofiary widziała. Nawiedzały ją kilka razy dziennie, pomijając dni zamachów.
Jednak chłopiec nie był przeznaczony światu umarłych, jeszcze nie. Na Jego bladej, zbyt bladej twarzy jaśniał uśmiech. 
A potem mężczyzna przygniótł głowę chłopca nieskazitelnym, fioletowym butem. Krew z nosa nastolatka pobrudziła zarówno obuwie jak i podłogę. Wzdrygnęła się, gdy mężczyzna podniósł go za włosy tak gwałtownie, że kilka pasm pozostało mu w dłoni. Uderzył go pięścią. W twarz, w brzuch, w żebra. Chłopiec splunął na niego krwią, więc znów rzucił go na podłogę, wytarł surdut bielutką chusteczką. Powrócił do używania łomu, chyba ze względu na własną czystość. W końcu wyjął z kieszeni pięknej roboty sztylet, szarpnął chłopca za nadgarstek i delikatnie przejechał ostrzem po przedramieniu. Zaczął zagłębiać się w tkanki, napotkał kość, przedarł się przez ciało. 
Chłopiec nie miał siły na jakikolwiek czyn poza niemym wołaniem o pomoc. Jedyną rzeczą w jego życiu był ból. I tylko przez ułamek sekundy zobaczył jego najczystsze uosobienie, które cicho go obserwowało.
***
- Znalazłeś jakieś informacje? - Jason wziął łyk piwa, które wydało mu się nader słabe i lurowate jak wszystko w tej knajpie. Bar był niemalowany przez przynajmniej 30 lat, ściany prosiły o natychmiastowe czyszczenie i nawet zapach tytoniu roznosił się jakiś niewyraźny.  
- Zależy o jakie chodzi - informator zwany pieszczotliwie 'Chrissy' przejechał prawą dłonią po włosach. Jason pokazał mu plik banktnotów, na co od razu stał się bardziej rozmowny:
-  Margaret Cain. Jej aktualne życie to nic  ciekawego. Studiuje fizykę kwantową, przeniosła się z wydziału atomowej na Uniwersytecie Jump City. Przyjaźni się z Delanovą Juniorem, wiesz, z tych od sieci banków. Mieszka z jakąś dziewczyną. Oprócz tego żadnych znajomych, żadnych imprez, żadnych mężczyn... - chrząknął znacząco.
- Rodzina?
- No właśnie. O jej życiu przed studiami nie ma nic w żadnej bazie danych. Urodziła się na pewno poza Ameryką i  Europą - skwitował to dwoma zdaniami, choć prościej by było - pojawiła się znikąd.
Wręczył mu zapłatę, a gdy informatyk zaczął przeliczać banknoty, wyjął pistolet i najspokojniej w świecie go zastrzelił. Banknoty upadły na podłogę razem z trupem. Informatorów się nie zabija, ale ten nie był już potrzebny. Spełnił swoją rolę.
Podstarzała kelnerka spojrzała na niego z całą bezbarwnością tego świata, po czym wróciła do przeglądania czasopism o modzie.
***
Przepraszam, ale nie mam siły wyjaśniać nieobecności /Caxi