piątek, 28 października 2016

11. (Julia)

        Kobieta siedziała na chłodnych kaflach podłogi, kręgosłup podpierając o ścianę. Otaczała ją kałuża szkarłatnej cieczy, przepływająca przez zdrętwiałe palce.
        Ona jednak nie zwracała uwagi na ten stan rzeczy. Bardziej pochłonięta była wpatrywaniem się w zamglone czarną mgłą oczy swojej rywalki. Ciemna otchłań, mącąca w jej głowie oraz sprawiająca niepojęty ból. Ostre szpony, sięgające drapieżnie po zdobycz. Była nią. Nic nieznaczącym życiem, kolorową zabawką. Stała na przegranej pozycji...
        Upadła, uderzając głową o twarde podłoże. Dookoła rozniosło się echo i psychopatyczny śmiech. Wygrała tę walkę. Znowu to Cristin jest zwycięzcą.
        Wsparła się rękoma, podnosząc nieznacznie w głowie. Gaz paraliżujący jeszcze płynął w jej krwi, co utrudniało niektóre ruchy. Z pogardą plunęła na jej rozpromienione oblicze.
        Cristin na to zachowanie uśmiechnęła się szerzej, jeśli było to w ogóle możliwe. Przetarła policzek, podnosząc się do pozycji stojącej.
- Mam dla ciebie robotę - odezwała się pewnie.
         Dziewczyna, słysząc te słowa, parsknęła śmiechem, kręcąc nieznacznie głową. ,,Na początku chce mnie zabić, a potem szuka pomocy? Tak, dobry sposób na sukces..." - przemknęło jej przez znieczulony umysł.
- Błagam cię, myślisz, że się na to zgodzę? Zaraz sama się wykrwawię, więc nie możesz mi zagrozić użyciem broni. Jak chcesz z tego wybrnąć? - resztkami sił uniosła twarz ku niej. Zielone oczy zabłysły w ciemności, okrywając swą płachtą gałki oczne. Traciła kontrolę nad swymi poczynaniami. Ale... czy nie należała jej się kara?
        Czarnooka zgięła się w pół, kładąc dłonie na pulsującym czole. Nie spodziewała się tego ataku...
Niespodziewanie uniosła sai zza swoich pleców i wbiła je w nogę córki. Z bladej łydki trysnęła krew, okrywając częściowo jej cerę.
- Słuchaj - mruknęła. - Jeśli nie zgodzisz się na układ, twoja przyjaciółka... Zaczekaj, jak ona? Ach, tak, Margaret. Kontynuując, jeśli mnie nie posłuchasz, zabiję ją...
        Julia zmarszczyła gęste brwi, oddychając coraz głębiej. Brakowało jej powietrza, a krajobraz dookoła zaczął krążyć, tworząc wielką mieszaninę barw. Zamknęła oczy... Chyba nie miała prawa głosu w tej sytuacji.
- Zgadzam się - oznajmiła szorstkim głosem. - Tylko powiedz mi... Jak masz zamiar wykorzystać mnie w takim stanie? Nie nadaję się do walki.
        Cristin klasnęła z impetem w dłonie. Machnęła teatralnie ręką, schylając się ku ledwo żywej postaci. Zgarnęła kosmyk jej jasnych włosów za ucho.
- O to się nie martw. Skontaktuję się z tobą równo za 24 godziny. Mam dla ciebie prezent.
        Wstała i przeszła kilka metrów dalej. Z kieszeni kurtki wyjęła mały flakonik z zieloną cieczą, kładąc go na włochatym dywanie. Obdarowała ją ostatnim, chłodnym spojrzeniem, po czym opuściła mieszkanie.
        Dziewczyna zmarszczyła posępnie brwi. Cristin doskonale wiedziała, jak nienawidziła tej cieczy. W pełni świadomie ułożyła ją właśnie tutaj.
Jamy Łazarza.
Przywracały jej życie, kiedy ona marzyła tylko o śmierci...
Dawały tchnienie, w tak bolesny sposób...
To nie jest normalne.
W zupełności...
        Jednak w zaistniałej sytuacji wyjścia tak naprawdę nie było. Jeśli w tej chwili nie użyje ,,zbawiennego lekarstwa" zginie, a za cholerne 24 godziny również Margaret. Cholera jasna!!!
        Z nieskrywanym trudem zaczęła czołgać się po ziemi. Jej sylwetka sunęła wolno po podłodze, a z jej całego ciała lały się strumienie krwi. Dookoła unosił się jej coraz płytszy oddech, a kończyny odmawiały posłuszeństwa. Musiała przyznać - odrobinę jej to doskwierało...
        W końcu chwyciła przezroczyste naczynie w dłonie i uśmiechnęła się z satysfakcją. Mogłaby trwać w stanie euforii przez najbliższą godzinę, lecz nie było z czego się cieszyć. Powód znajdował się tuż przed nią - Dick. Stał wpatrzony w nią, a gałki oczne rozszerzone miał w szoku. Wcale mu się nie dziwiła, bo ona też siedziała na tym dywanie w bezruchu, kompletnie przerażona. Czym? Może wizją, że on się domyśli? Jak najbardziej...
        Chłopak już w następnej sekundzie klęczał obok niej, chwytając ją za ramiona. Julia mimo tego nagłego gestu, wciąż patrzyła nieprzerwanie w jego drżące źrenice.
- Julia... Co ty zrobiłaś? - mruknął w jej ucho cicho, mimo tego jego głos mroził swą stanowczością.
- Ja? - jakby nagle wybudziła się, powracając do rzeczywistości. - Nic. Nic takiego... Nie ja - oznajmiła nad wyraz spokojnie, bo na żadne słowo więcej nie dało rady przecisnąć się przez jej zaciśnięte gardło.
- A kto?
- Nikt ważny - odparła ekspresowo. - Naprawdę.
- Odpowiedz. - rzekł z siłą.
- Nie - oznajmiła równie mocnym tonem. - Teraz musisz wyjść. Później cię odwiedzę, dobrze?
Skamieniał. Dopiero po chwili ścisnął mocniej jej ręce i podniósł, niosąc żwawym krokiem ku wyjściu.
- Co to robisz?!! Puść mnie!!! - zakrzyknęła ostro, próbując oswobodzić się z jego stalowego uścisku. Bezskutecznie...
- Trzeba ci to wszystko zabandażować. Potem szybko do szpitala - powiedział, jakby nie zwracając uwagi na wcześniejszy rozkaz dziewczyny.
- Kurwa, mówię, żebyś puścił??! Masz puścić!!! - wrzasnęła gniewnie. 
        On prychnął, patrząc na nią z politowaniem.
- Dlaczego więc na początku mnie wzywasz, a później prosisz, bym zaprzestał pomocy??
        Serce przyspieszyło, tętno również większe, pulsowanie każdego zakamarka ciała. Głośne dudnienie... - to to, co właśnie słyszała wśród gęstej ciszy.
        Wzywać??? Ona? Nie przypomina sobie...
- Nie wzywałam Cię... - szepnęła ledwie słyszalnie. Złe emocje wyparowały z jej umysłu w jednej chwili.
- Wzywałaś - zatrzymał się w miejscu, a z jego krtani wydobył się opanowany głos.
        Zerknęła na swój okropnie blady nadgarstek, na którym mienił się czerwonym światłem niewielki nadajnik. 
Pik. Pik. Pik. Pik.
        Cichy pomruk, którego wcześniej wcale nie usłyszała. Jej dudniące o klatkę piersiową serce już wydawało się głośniejsze.
        Jak? Kiedy? Co? Jakim sposobem? Przy jakich okolicznościach? Te wszystkie pytanie kłębiły się w jej umyśle, nie odpuszczając zaciętości. To był przypadek. Ot tak, po prostu... To tylko wynik jej własnej nieuwagi... Idiotka.
- Dick... - jęknęła zrezygnowana. - Puść mnie...
- Nie mogę.
- Puść... - rzekła ponownie, nie ustępując.
- Nie mogę - on także szepnął, idąc przed siebie.
        Nawet nie zauważyła, kiedy on wznowił chód. Coraz bliżej katastrofy. Idiotka.
Puść...
Puść...
Puść.
Puść.
Puść.
Puść!
Puść!!!
- Dick!!! Przestań w końcu mnie denerwować i puść! To nie jest śmieszne!
- Wiem, to poważne. Krwawisz...
        Kpił sobie z niej! Po prostu kpił! 
- Przestań! Zaraz... - niespodziewanie jej głos zamarł. Gałki oczne przysłoniła doskonale jej znana zielona poświata. Nie kontrolując swoich poczynań, zerknęła w jego błękitne tęczówki.
        Upadł na ziemię tuż po sekundzie. Nieznośny huk rozprzestrzenił się dookoła, a on skulił się, resztkami sił powstrzymując od krzyku. 
        Co ona zrobiła? Czy nie może się powstrzymać nawet przy przyjacielu? Dlaczego każdemu musi sprawiać ból? Podniosła się resztkami sił z brudnego chodnika, układając w głowie sposób łatwego planu - ucieczki. Jednak coś wyraźnie chciało dopuścić do nieudanej akcji. Nieznana jej siła pociągnęła ją w dół. Jej wzrok automatycznie skierował się ku niemu.
        Wygasłe oczy, które patrzyły na nią intensywnie, z lekkim zaniepokojeniem. Wciąż w tym niemalże samym stanie opanowania. Wciąż i niezmiernie. Jakim cudem tak wytrzymywał?
- Co ty zrobiłaś? - z jego lekko drgających ust wydobył się cichy pomruk.
        Spojrzała na niego zlęknionymi ślepiami, przerażona zupełnie wszystkim. Przerażona sobą...
- Nie wiem - oznajmiła i wyszarpnęła nadgarstek z jego mocnego uścisku.
        Uciekła...
_________________________________________________________________________________
        1075 słów samego rozdziału! To, jak na mnie, dużo. Mam nadzieję, że rozdział nie jest zły, a za długi brak obecności przepraszam... I'm sorry...


sobota, 8 października 2016

10. (Caxi)

Oczy chłopca były błękitne.
A śmierć podobna do wielu innych śmierci wyróżnionych plakietką ,,zadane z wielkim okrucieństwem". Te nieliczne śmierci, których ofiary widziała. Nawiedzały ją kilka razy dziennie, pomijając dni zamachów.
Jednak chłopiec nie był przeznaczony światu umarłych, jeszcze nie. Na Jego bladej, zbyt bladej twarzy jaśniał uśmiech. 
A potem mężczyzna przygniótł głowę chłopca nieskazitelnym, fioletowym butem. Krew z nosa nastolatka pobrudziła zarówno obuwie jak i podłogę. Wzdrygnęła się, gdy mężczyzna podniósł go za włosy tak gwałtownie, że kilka pasm pozostało mu w dłoni. Uderzył go pięścią. W twarz, w brzuch, w żebra. Chłopiec splunął na niego krwią, więc znów rzucił go na podłogę, wytarł surdut bielutką chusteczką. Powrócił do używania łomu, chyba ze względu na własną czystość. W końcu wyjął z kieszeni pięknej roboty sztylet, szarpnął chłopca za nadgarstek i delikatnie przejechał ostrzem po przedramieniu. Zaczął zagłębiać się w tkanki, napotkał kość, przedarł się przez ciało. 
Chłopiec nie miał siły na jakikolwiek czyn poza niemym wołaniem o pomoc. Jedyną rzeczą w jego życiu był ból. I tylko przez ułamek sekundy zobaczył jego najczystsze uosobienie, które cicho go obserwowało.
***
- Znalazłeś jakieś informacje? - Jason wziął łyk piwa, które wydało mu się nader słabe i lurowate jak wszystko w tej knajpie. Bar był niemalowany przez przynajmniej 30 lat, ściany prosiły o natychmiastowe czyszczenie i nawet zapach tytoniu roznosił się jakiś niewyraźny.  
- Zależy o jakie chodzi - informator zwany pieszczotliwie 'Chrissy' przejechał prawą dłonią po włosach. Jason pokazał mu plik banktnotów, na co od razu stał się bardziej rozmowny:
-  Margaret Cain. Jej aktualne życie to nic  ciekawego. Studiuje fizykę kwantową, przeniosła się z wydziału atomowej na Uniwersytecie Jump City. Przyjaźni się z Delanovą Juniorem, wiesz, z tych od sieci banków. Mieszka z jakąś dziewczyną. Oprócz tego żadnych znajomych, żadnych imprez, żadnych mężczyn... - chrząknął znacząco.
- Rodzina?
- No właśnie. O jej życiu przed studiami nie ma nic w żadnej bazie danych. Urodziła się na pewno poza Ameryką i  Europą - skwitował to dwoma zdaniami, choć prościej by było - pojawiła się znikąd.
Wręczył mu zapłatę, a gdy informatyk zaczął przeliczać banknoty, wyjął pistolet i najspokojniej w świecie go zastrzelił. Banknoty upadły na podłogę razem z trupem. Informatorów się nie zabija, ale ten nie był już potrzebny. Spełnił swoją rolę.
Podstarzała kelnerka spojrzała na niego z całą bezbarwnością tego świata, po czym wróciła do przeglądania czasopism o modzie.
***
Przepraszam, ale nie mam siły wyjaśniać nieobecności /Caxi

piątek, 13 maja 2016

9. (Susan)

Często mówi się, że przed śmiercią całe życie przelatuje nam przed oczami.
W moim przypadku się to nie sprawdziło. Czułam jedynie tępy ból w każdej możliwej części ciała, a ciemność pochłaniała mnie od środka. Jak gorąca herbata rozlewa się po przełyku, tak ciemność powoli konsumuje twoje wnętrzności, dając uczucie zapadania się niczym czarna dziura. Wyobraź sobie, że lepka maź w konsystencji przypominająca kisiel przykleja ci się do organów i powoli je rozpuszcza.
Tak właśnie czułam się w chwili zakończenia mej egzystencji. A przynajmniej powinnam. W końcu jeszcze nie umarłam.

Ocknęłam się w niewielkiej kałuży krwi, powstałej w wyniku dość głębokiego cięcia w okolicach wątroby. Wokół mnie nadal toczyła się paskudna jatka, a że nikt nie zwracał uwagi na niby-trupa, chciałam poleżeć jeszcze trochę i popatrzeć. Obcas buta naciskający na mój policzek skutecznie uświadomił mi, że to zły pomysł.
Krzywiąc się niemiłosiernie złapałam nogę depczącego i pociągnęłam ją z całej siły. Człowiek runął ja kłoda na posadzkę. Podniosłam się do klęczek. Uchyliłam przed czyimś ciosem i wstałam.
Kopiącego się nie leży (tak, wiem, że na odwrót XD - dop. autorki), więc zostawiłam zaskoczonego mężczyznę z dziwną zieloną muchą pod szyją w spokoju, po czym wrzasnęłam najgłośniej jak tylko mogłam. Kilka głów obejrzało się w moją stronę, zastygając w bezruchu. Dobrze, zwróciłam na siebie uwagę. Podniosłam tkwiący przy mojej stopie bezpański nóż i rzuciłam nim w pierwszego lepszego przeciwnika. Lekko drgnęła mi ręka, a na moment pojawiły się mroczki przed oczami. Zachwiałam się.  Mój przyjaciel w białym kaftanie szybko dobił wroga, kąciki jego ust uniosły się na 0,006 centymetra kiedy na mnie spojrzał i zaraz znów rzucił się w wir walki. Przypuszczam, że ucieszył się widząc mnie nadal żywą.

Mimo wszystko powoli wymiękałam. Strata sporej ilości krwi zbyt często dawała o sobie znać. Musiałam podeprzeć się ściany, bo inaczej upadłabym. Biały co jakiś czas zerkał niepewnie z moją stronę. Zacisnęłam zęby i ponownie stanęłam do walki. Cięcie, parada, uskok, znów cięcie. Liczba poległych zwiększała się. Gdzieś w oddali usłyszałam odgłos wystrzału.
- Biały - odezwałam się w umyśle wspólnika - dłużej tak nie pociągnę. Co ty na to, aby kończyć?
Uchylił się w bok przed pociskiem, skoczył do przodu i wbił lśniący miecz w ciało kobiety. Odsunął się od nacierającego przeciwnika, uderzył płaską dłonią  w plecy, a ten poleciał do przodu i zarył twarzą o beton. Chłopak zdzielił go butem w twarz. Kiedy skończył okładać wroga majaczącego coś o niezakręconym kranie, miał wyraźną satysfakcję wypisaną na twarzy.
- Ten był ostatni - powiedział. Jego głos był zdecydowanie zbyt łagodny jak na wykwalikowanego zabójcę.
Za tydzień wyjeżdżam do Jump City w sprawie nowego zlecenia, dlatego chciałam jak najszybciej uporać się z tymi starymi. Inaczej nie prosiłabym tego ignoranta o pomoc. A na szurniętego ojczulka nie miałam co liczyć. Zebrało mu się ostatnio na wspomnienia, zaś jego nowym przyjacielem stały się szklanka whisky i agencje towarzyskie. Wstyd i hańba.

Bezwładne ciała ułożyliśmy w piękny stosik w rogu, rannych dobiliśmy, a facia od kranu zostawiliśmy przy życiu. Tego chciał klient. Aby jedyny ocalały dostarczył wiadomość Temu Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Innymi słowy - nie mam pojęcia komu.
Chłopak wytarł zakrwawiony miecz o jedno z ciał.
- Chodź - rzucił. Przez schody pożarowe w sąsiednim budynku dostaliśmy się na dach. Podszedł do krawędzi i patrzył przez dłuższą chwilę na nocne niebo.
- Co jest? - spytałam, stając obok. Zaczerpnął głęboko powietrza. Niedawno padało, więc wciąż było wilgotno.
- Jestem głodny. Zjedzmy coś - chwycił mnie za przegub.
- Hola! Chyba nie chcesz tak paradować po mieście?
Ja w czarnym kuloodpornym kostiumie z okularami spawalniczymi na czole, on w poszarpanym kaftanie bezpieczeństwa. Jego sięgające mostka brązowe włosy powiewały na wietrze, zielone oczy błyszczały w świetle księżyca. I on chce tak wyjść na ulicę?
Wróciliśmy do miejsca, gdzie schowaliśmy nasze rzeczy. Biały opatrzył moją ranę, upewniając się, że materiał nie przesiąknie. Następnie już po cywilnemu udaliśmy się do najbliższego baru z fast-foodami. Po przetrzepaniu wszystkich kieszeni stwierdziliśmy, że nie mamy pieniędzy. Zwykle w takich wypadkach improwizujemy.
Przejęłam kontrolę nad umysłem jednego z stojących w kolejce. Odrzuciłam na bok obecne myśli i wspomnienia z czasów kiedy to był młody i przystojny, a skupiłam się na kontroli. Biały podtrzymywał moje własne ciało osuwające się na podłogę. Minusy telepatii.

Nie trwało to długo. Wyszliśmy na zewnątrz z dużą porcją frytek, dwoma burgerami i smoothie. Usiedliśmy w zacisznym kącie w parku i delektowaliśmy się zasłużoną kolacją.
- Daj łyka - Biały zaśmiał się i jeszcze bardziej odsunął plastikowy kubek, abym nie mogła dosięgnąć. - Widzisz go?
Drgnął, kiedy wysłałam mentalnie pytanie, ale skinął głową. Od dłuższego czasu przyglądał nam się jakiś dzieciak. Bluza, czapka z daszkiem... Ukryty za rogiem zdecydowanie nie chciał, aby ktoś go zauważył. Wyczułam jego obecność jeszcze przed wejściem do Burger King'a. Mały nie miał szczęścia, bo trafił na telepatkę.
- Nie patrz na niego, bo ucieknie - syknęłam. - Chcę się dowiedzieć kim jest i o co mu chodzi.
- Może jest zazdrosny?
Wymierzyłam mu kuksańca w bok. Skrzywił się i zaśmiał, ale kontynuował:
- Daj spokój, to tylko jakieś dziecko. Jesteś przewrażliwiona.
- Może - mruknęłam i dokończyłam swoją porcję.
Wstaliśmy i ruszyliśmy przed siebie bez żadnego konkretnego celu. Chłopiec podążał za nami, zachowując dystans. Skręciliśmy w pustą uliczkę, potem następną. A bachor  niczym cień, nie spuszczał nas z oczu. Wkurzyłam się.
- Zabiję - mruknęłam i już miałam się odwrócić, ale Biały złapał mnie za przedramię. On wiedział coś o tym chłopaku. Nie raczył się tym ze mną podzielić. I gdzie tu sprawiedliwość?
- Nie warto - szepnął. - Zachowuj się naturalnie, to się odczepi. Już wiem kto to jest.

niedziela, 8 maja 2016

8.(Julia)

Julia:
        Szybkim krokiem przemierzałam ulice Jump City. Jedynym co tu zauważyłam, to ogólny popłoch i zdenerwowane miny przechodniów. Było już po 8.00, więc prawdopodobnie spóźnili się do pracy. W sumie ja również, tylko, że do szkoły. Zaspałam, a zostało mi jeszcze 15 minut drogi. Na domiar złego pierwszą mam matematykę...
        Zgarnęłam natrętną grzywkę z oczu i westchnęłam poirytowana - mam przechlapane. Zdjęłam plecak z ramion i zaczęłam poszukiwania. Po niedługim czasie wyjęłam zielony, i jakże pojemny, zeszyt, od tego jakże skomplikowanego przedmiotu, niezrozumiałego dla pokoleń nieszczęsnych licealistów.  Podejrzewam, że zapewne nauczycielka raczy ,,zaprosić" mnie do odpowiedzi, za jakże karygodne zachowanie...
        Zerknęłam okiem na skomplikowane równania, których nie będzie mi dane pojąć. Chyba jednak nic z tego nie wyjdzie, ale udawać zawsze można...
        Poczułam ból w okolicach głowy. Uderzyłam o kogoś, więc automatycznie spojrzałam w górę.
Przed sobą miałam lekko zdziwioną, lecz uśmiechniętą zadziornie twarz. Kasztanowe oczy zwróciły się w moją stronę z zaciekawieniem.
        - Uhmm! Przepraszam - rzekłam zmieszana. Na moje blade policzki zawitały dwa czerwone rumieńce.
        Jego kąciki ust podniosły się znacznie do góry. Zerknął na moje dłonie, a ja wyczułam wzrok ciążący na mnie.
        - Życzę miłej nauki. Ja już muszę iść - pożegnał się ze mną, a już po chwili zobaczyłam zarys jego sylwetki, kilkanaście metrów dalej. Pokręciłam z dezaprobatą głową, z matematyki nigdy nic dobrego nie wyniknie...                      
                                                                          ~~$~~
        - Dzień dobry. Przepraszam za spóźnienie... - odrzekłam krótko.
Oczy wszystkich uczniów zwróciły się w moją stronę, a ja przewróciłam znudzona oczyma - jeju..., nie nudzi się wam to czasem?? Flegmatycznym ruchem ruszyłam w stronę ławki i równie wolno rozpakowałam się.
- Spóźnieniem to ja bym tego nie nazwała. Do końca lekcji zostało pięć minut. Możesz pochwalić się swoimi umiejętnościami przed klasą - powaga wypełniła jej starą i pełną niedoskonałości twarz. Na jej czoło wyskoczyły trzy wyraźne zmarszczki.
        Wszyscy tu obecni spojrzeli w moją stronę z żalem i współczuciem. Tylko nieliczne paniusie powtarzały zaciekle do swoich równie inteligentnych koleżanek: ,,Prościzna...". Zagryzłam z ogromną siłą wargę - ,,Nie dla wszystkich to prościzna, więc zamknijcie swoje szanowne jadaczki!".
         Westchnęłam cicho. A więc jednak miałam rację...
                                                                          ~~$~~
        Rozprostowałam zmęczone mięśnie i ziewnęłam cicho. Moje ciało runęło na brązowy materac kanapy. To był męczący dzień, chyba dziś przenocuję właśnie tutaj - w domku, na obrzeżach Jump City.
        Nie pytajcie skąd go mam, bo i tak nie uzyskacie odpowiedzi. Przychodzę tu wtedy, kiedy potrzebuję odpoczynku. To idealne miejsce dla mnie, tak cicho i spokojnie. Raczej...
        Usłyszałam niewyraźny szmer. Nagłym ruchem spojrzałam na przezroczystą i pełną smug szybę okna, a z kieszeni spodni wyjęłam mały sztylet. Niby nic, ale w każdej chwili może się przydać.
        Kolejny odgłos. Dyskretnie schyliłam się ku ziemi, po omacku szukając plecaka. Dookoła panowała ciemność. Lubiłam mrok, nawet nie pomyślałam o zapaleniu światła. W końcu znalazłam torbę oraz wyjęłam z niej moje sai. Już jestem gotowa na ewentualny atak. Wystarczy poczekać.
        Zupełnie spodziewanie, bez cienia zaskoczenia z mojej strony, przez okno wskoczyło kilku zamaskowanych mężczyzn, ubranych całościowo w czarne stroje. Czyżby to nie...?
        Z grymasem strachu spojrzałam na ich perfekcyjnie zdobione katany. Na złotych rękojeściach, wyrzeźbione były te same znaki - smoki. Czyli Liga. Czyli Cristin...
         Moje serce uderzyło mocno w klatkę piersiową, a krew przyspieszyła swój obieg. Co do cholery jasnej się dzieje?! Skąd ona wie, że ja tu jestem. Przecież...
       Wskoczyła zgrabnie przez białą ramę, by zaraz zlustrować mnie z kpiną. Jej wysmarowane czerwoną szminką usta ułożyła w złowieszczy uśmiech, pełen pogardy.
- A więc wiedziałaś? Jak miło.





poniedziałek, 18 kwietnia 2016

7. (Caxi)

Damian Wayne ziewnął po czym spojrzał na zegarek. Cristin wyszła z tamtego bloku dokładnie 14 godzin 27 minut 13 sekund wcześniej, a nadal nic się nie działo. Jak każda osoba niecierpliwa, oczekiwał w każdym momencie jakiegoś ataku lub wydarzenia. A tu nic. Przez te 14 godzi czatowania pod blokiem nie spotkał nawet jakiegoś pomniejszego przestępcy! Ze złością kopnął kamień, który nierozważnie znalazł się pod jego nogą. Już miał zawracać na autobus do Gotham, który odjeżdżał za jakieś pół godziny, ale wtedy drzwi numer 4 wreszcie się otworzyły. Schowany niedaleko nich opanował odruch odskoczenia. Z budynku wyszła drobna blondynka w czarnej sukience. Ta sama, którą odwiedzała Cristin - przemknęło przez myśl Damianowi. Dziewczyna zatrzymała się spoglądając centralnie na niego, przy czym mrużyła oczy jak typowy krótkowidz. Młody Wayne wiedział, że go zauważyła pomimo zasłaniającego go drzewa. Ona widziała i tyle. Stłamsił przekleństwo, po czym wyjął z kieszeni nadajnik. Zrobił parę długich kroków w tył i niby przez przypadek przeszedł obok niej. Chyba się nie zorientowała, na jego szczęście.
Wyciągnął z kieszeni smartphone'a z najszczerszą chęcią zatelefonowania do Graysona i poinformowania go o kolejnej podejrzanej, jednak przerwał mu niespodziewany ból. Czuł jakby ktoś uderzył go w głowę, a ona rozpadała się na milion malutkich kawałeczków. Telefon wypadł mu z rąk. Nie mógł poruszyć żadną kończyną, jego ciało zdrętwiało i odmówiło posłuszeństwa. Przed oczami zaczęły mu się przewijać sceny z życia: szkolenie, przyjazd do Batmana, ucieczki i wieczne gniewanie, aż w końcu po raz drugi zobaczył dzisiejszą sytuację. Niby obok siebie usłyszał dźwięk aparatu w telefonie, ale nie zwrócił na to uwagi. Nagle ból przeszedł jak ręką odjął, Damian upadł na kolana zszokowany zmianą. Dziewczyna uciekała od niego równym, lecz wolnym truchtem. To jej zasługa? Młody Wayne wykrzywił twarz w czymś co miało udawać szatański uśmiech: w końcu i tak ją namierzał. Jednak coś go tknęło i sprawdził lokalizację dziewczyny. Według urządzenia znajdowała się w miejscu, a przecież widział jak biegnie! Nie przepuści jej tego tak łatwo. Przeczyścił rękawem ekran telefonu.
- Todd? Mam do ciebie małą prośbę...
***
Margaret nie przychodziła. W hallu kręcili się studenci, którzy z magicznych powodów zwanych zazwyczaj kacem lub zbyt cichym budzikiem nie mogli zjawić się pod salami wcześniej niż trzy minuty do rozpoczęcia wykładów. Ale Margaret zazwyczaj pojawiała się wcześniej lub informowała go, że nie przyjdzie. Teraz sterczał przed drzwiami wypatrując wśród nerwowych postaci jej żółtych włosów. Niby nie powinien tak się przejmować, przecież nie łączyły ich żadne zobowiązania czy emocje, ale... ona zawsze przychodziła wcześniej. Może samochód ją przejechał? Może ją porwano? Może zaatakowali ją jacyś pijacy? Może spóźniła się na tramwaj? Wreszcie pojawiła się zdyszana, z rozwalonym kokiem, ale wciąż ładna. Posłała mu zaniepokojone spojrzenie mocno umalowanych oczu.
- Odwołali matematykę? - zapytała łapiąc nerwowo powietrze. W końcu uwielbiała wykłady z matematyki.
- Nie - zmieszał się lekko, ale tylko lekko - Czekałem na ciebie. Co się stało?
- Zatrzymały mnie pewne ważne... gołębie.
- Gołębie?!
- Tak, zaatakowały mnie - jej oczy były jak zwykle poważne. Popatrzył na nią niewyraźnie, ale ona już tylko złapała go za ramię i pociągnęła do sali wykładowej.
W ogóle nie skupiała się na tym, co mówił wykładowca. Notowała jakoś niewyraźnie i nerwowo. W końcu przyłapał ją nawet na tym, że wyjęła telefon. Nigdy tego nie robiła! Spojrzał jej przez ramię na ekran urządzenia. Oglądała zdjęcie chłopca o czarnych włosach i ciemnozielonych, zamglonych oczach. O co mogło jej chodzić?!
***
Damian zawahał się tylko przez chwilę, po czym zapukał do szarych, zniszczonych drzwi. Wszystko w tym budynku wydawało się równie szare i zniszczone. Todd zarabiał całkiem nieźle, ale - jak mówił - nie mógł zbyt przywiązywać się do niczego, więc mieszkał w takim miejscu. Przez chwilę nikt nie otwierał, a potem przed Damianem pojawił się Jason we własnej osobie. Wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle - był nieogolony, włosy miał brudne i nieuczesane, a wory pod oczami wyróżniały się od reszty twarzy sinym kolorem. Obrzucił chłopca pełnym wyrzutów spojrzeniem, po czym odwrócił się i poszedł w głąb mieszkania, a Damian podążył za nim. Znaleźli się w niewielkim przejściowym pokoju połączonym z jeszcze mniejszą kuchnią. Patrząc po stanie właściciela powinien tam panować bałagan, ale było sterylnie czysto. Musiał mało przebywać w mieszkaniu.
- Przerwałem Ci sen telefonem? - spytał Damian zuchwale rozglądając się dookoła. Jason wzruszył jedynie ramionami.
- Chcesz jajecznicę? - powiedział za to, wyjmując z kuchennej szafki solidną patelnię. Młody Wayne przypomniał sobie, że nie jadł nic od wieczoru poprzedniego dnia.
- Mogę chcieć - stwierdził zanim zdążył przypomnieć sobie jak fatalnie gotował Red Hood - jak idą interesy?
- Lepiej nie pytać. I tak przyszedłeś tu z prośbą, więc nie próbuj udawać, że interesuje cię życie narkotykowej mafii Gotham.
- Chciałem być miły - mruknął Damian. Rzadko mu się to zdarzało, ale Jason stanowił naprawdę godny pożałowania widok - wiesz może coś o tej dziewczynie?
Pokazał mu zdjęcie blondynki, które zrobił jej telefonem.
Reakcja Red Hooda była... zaskakująca? Doskoczył do niego i wyrwał urządzenie z ręki z dziwnym wyrazem twarzy.
- Skąd to masz?! - krzyknął władczym tonem psychopaty, który znów zagościł w jego umyśle.
- To dziewczyna powiązana jakoś z Ligą, nie wiem dokładnie jak. Może być również morderczynią Kory Anderson zwaną Starfire - wypowiedział spokojnie Damian, chociaż nie był w ogóle pewny tego co mówi. Po co tu przyszedł? Nie miał żadnych dowodów.
- Widziałem ją kilka lat temu - wyszeptał Jason - widziałem ją... tak... w mojej głowie... kiedy umierałem...
Milczeli. Red Hood bez słowa odłożył telefon na blat, po czym zajął się gotowaniem. Damian nie wiedział co myśleć. Może Jason po prostu oszalał? W końcu nie spał po nocach, w dnie chyba także, wyglądał makabrycznie, nie dbał o siebie... Ale z drugiej strony było coś w jego tonie wypowiedzi i błysku oczu, co pozwalało stwierdzić, że pozostał przy zdrowych zmysłach.
- Pomożesz mi znaleźć jakieś informacje o  niej? - zapytał w końcu, gdy Jason postawił przed nim talerz jajecznicy i szklankę soku. Potrawa smakowała jak płyta pilśniowa.
- Nie powinieneś się mieszać w jej sprawy. Jeśli by ci się coś stało, twoja matka zabiłaby mnie na miejscu. A ta dziewczyna oznacza śmierć...
- Ale ty będziesz się mieszać?
- Chcę się o niej czegoś dowiedzieć!
- Jesteś taki sam jak Batman! - warknął Damian wstając. Gdy wychodził, trzasnął drzwiami.
On jeszcze im pokaże jak robi się śledztwo!
~~~
Damian i Jason <3
/Caxi

piątek, 8 kwietnia 2016

6. (Elizabeth)

- Nie mam zamiaru z wami rozmawiać - warknęłam i odwróciłam się. 
 Nieznajomi wydawali się być zdziwieni moją złośliwością, ale miałam ich gdzieś. Cały świat mi się wali, nie będę się przejmowała bandą przebierańców. Szłam szybko w kieurnku centrum miasta, ignorując narastające wyrzuty sumienia. Przecież to nie ich wina, że moja matka znalazła sobie nowego narzeczonego, mój brat to nieznoźny potwór i ogólnie wszyscy zawzięli się żeby zniszczyć moją marną egzystencję. Westchnęłam. Znajdowałam się w dzielnicy handlowej z każdej strony otaczały mnie sklepy odzieżowe. Spodobały mi się sportowe buty i męska bluza z kapturem. Zarumieniłam się, kiedy ekspedientka ze sklepu z bielizną uśmiechnęła się do mnie zachęcająco. W życiu nie kupiłabym czegoś, co wyglądało jak odrobina ozdobnej koronki. 
 Nie mam wyjścia, muszę wrócić do domu. Nie wzięłam ze sobą żadnych pieniędzy a czułam już burczenie w brzuchu. 
***

 Na szczęście mama i jej ukochany są w pracy a Adam wybrał się do kolegi. Mając cały dom do swojej dyspozycji porozrzucałam po całym salonie swoje szkolne podręczniki. Ponieważ powoli zbliżał się już czerwiec, musiałam pozaliczać wszystkie zaległe sprawdziany i przygotować się do egzaminów kończących szkołę średnią. Przeraża mnie to, że już od jesieni będę studentką. Tylko spokojnie, nakazałam sobie. Spędziłam trzy godziny czytając gruby podręcznik od historii, podkreślając najważniejsze daty i wypisując kluczowe pojęcia. Wyjrzałam przez okno, żeby zobaczyć czy któryś z domowników nie wraca. Na szczęście, oprócz starszej pani mieszkającej naprzeciw nie dostrzegłam nikogo. Rozwiązałam cztery kartki zadań z matematyki i powtórzyłam angielski. Zaczęła mnie już boleć głowa, postanowiłam, że zrobię sobie coś do jedzenia. Na drewnianym stole dostrzegłam gazetę. Zerknęłam przelotnie na tytuł, który głosił "Plaga przestępstw. Policja bezradna?". Wyciągnęłam słoik dżemu i tosty.  Kiedy odkładałam talerz do zlewu usłyszałam głosy na podwórku:
- Kochanie, jak myślisz lepiej wybrać się na miesiąc miodowy do Paryża czy Rzymu? 
 Że co?! Dosłownie opadła mi szczęka. Trzasnęłam talerzem o kant zlewu i poraniłam się w palce. 
- A co z dzieciakami? - spytał John.
- Może zostaną u dziadków.. 
 Stanęłam dokładnie naprzeciw drzwi frontowych. Para zatrzymała się naprzeciwko mnie zszokowana. John, czterdziestoletni mężczyzna w okularach uśmiechał się do mojej matki. A ona jak zwykle, zobaczywszy mnie, wygięła usta w grymas rozdrażnienia.
- Podobno okrzyczałaś Adama? - spytała rozdrażniona.
 Coś we mnie pękło. Od kilku miesięcy nie rozmawiamy normalnie, kłócimy się, teraz dowiaduję się o wyjeździe do Europy a mama pyta mnie o brata?! Co, jestem już za stara żeby się mną interesowała?
- Wiesz co, mam to w dupie - warknęłam na co zszokowana uniosła brwi - wszystkich was mam w dupie. Żyjcie sobie szcześliwie, ale beze mnie! 
 Wbiegłam na górę po schodach. Zatrzasnęłam drzwi swojego pokoju i szybkim ruchem wyciągnęłam spod łóżka podróżną torbę.
- Naprawdę, nie wiem co w nią wstąpiło - tłumaczyła się wściekła Johnowi.
 Spakowałam ubrania, bieliznę, pieniądze i kosmetyczkę. Gdzieś tam był jeszcze mój paszport. Założyłam szarą bluzę, torbę zarzuciłam na ramię. Otworzyłam gwałtwonie drzwi, mama musiała odskoczyć żeby jej nie uderzyły. 
 Zbiegłam po schodach na dół.
- Dokąd się wybierasz?! Wracaj, Melanie! 
 John stanął w drzwiach z miną wyrażającą zatroskanie. Przynajmniej on myślał, że tak wygląda.
- Melka, posłuchaj mnie.. 
 Odepchnęłam go z całej siły i warknęłam:
- Nie mów tak do mnie.
 Trzasnęłam z całej siły frontowymi drzwiami. Było wietrzne popołudnie, na niebie dostrzegłam szare chmury. Pięknie, jeszcze tego brakuje, żeby zaczęło padać. Wiedziałam, że matka i jej narzeczony zaraz zaczną mnie szukać. W takim razie muszę zrobić wszystko żeby nie dało się mnie znaleźć. Skierowałam swoje kroki w kierunku dworca autobusowego.

***

Zapomniałam o jednym drobym szczególe. Do jakiego miasta mam wyjechać? Nie mam żadnych znajomych, rodzina od strony ojca mieszka w Irlandii. Niech to szlag. Mam pieniądze żeby zatrzymać się w hotelu, oszczędzałam przez ponad rok. Miała to być kwota na opłacenie czesnego za pierwszy semestr studiów, ale sytuacja się zmieniła. Dobrze, w takim razie zdam się na przypadek.
 Podeszłam do kasy biletowej, starsza kobieta w okularach zerknęła na mnie i spytała:
- Dokąd?
 Zerknęłam na rozpiskę autobusów. Najbiższy, za pięć minut odjeżdżał do Gotham. 
- Gotham City - wypaliłam kładąc pieniądze na ladę.
 Schowałam niewielki bilet do kieszeni i spytałam się niskiego mężczyzny, który autobus mam zająć. Wskazał na duży, niebieski w którym siedziała spora grupa osób. Potrąciłam kogoś walizką, przeprosiłam. Wtargałam jakoś mój bagaż i zajęłam miejse najbardziej oddalone od innych pasażerów.
 Kiedy kierowca włożył kluczyki do stacyjki odetchnęłam z ulgą. Uciekam i teraz już mnie nie znajdą. Wrócę kiedy będę chciała. Włączyłam mp3, rozsiadłam się wygodnie i uśmiechnęłam szeroko. Czeka mnie kilka godzin jazdy.


***

 Kiedy wysiadałam z pojazdu zaczynało się już ściemniać. Nigdy nie byłam w Gotham, więc nie miałam pojęcia dokąd się udać. Inni pasażerowie powsiadali się do taksówek a ja zostałam sama na pustym parkingu. Ignorowałam moją komórkę, która uparcie wibrowała. Wiem, że to mama ale nie zamierzałam odbierać. Mam już dziewiętnaście lat. Najrozsądniej będzie kupić plan miasta i dowiedzieć się gdzie znajduje się jakiś tani hotel.
 Ruszyłam w kierunku nieznanych, ciemnych budynków, czując chłodny wiatr na całym ciele. Zimniej tutaj niż u nas. Szłam szybko przez kilkanaście minut.
 Gdzie ja jestem? Stałam pomiędzy starymi kamienicami, nigdzie nie widziałam sklepów. Źródłem światła była stara latarnia stojąca kawałek dalej. Księżyc był już prawie w pełni a ja nadal nie wiedziałam dokąd mam się udać. 
 Poczułam jak łzy zbierają mi się pod powiekami. Co ja najlepszego narobiłam? Jestem taka głupia, lekkomyślna. Na własne życzenie marnuje sobie życie. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Gdyby mój tata żył, nie pozwolił by mi na to. Ale nie żyje, pogódź się z tym.
- Hej, pomóc ci w czymś? - spytał wysoki mężczyzna.
 Wyszedł z pobliskiej kamienicy. Miał na sobie brudną koszulę i obcięte nożyczkami dżinsy. Nie wzbudził we mnie jakichś pozytywnych emocji ale nie mam wyjścia. Muszę poprosić go o pomoc.
- Szukam jakiegoś hotelu.. - zaczęłam.
- U mnie możesz zanocować za darmo - uśmiechnął się a ja odskoczyłam od niego ze wstrętem.
Odwróciłam się i chciałam jak najszybciej odejść ale mężczyzna złapał mnie za ramię i przyciągnął do siebie.
- Nie wiesz, że takie ładne dziewczynki powinny teraz grzecznie spać? - wysapał mi do ucha.
 Skrzywiłam się ze wstrętem. 
- Nie dotykaj mnie.. - wymamrotałam szarpiąc się.
 Nagle poczułam jak przez moje ciało przepływa przyjemne ciepło. Przestałam się bać, nieznajomy padł na ziemię. Trzymał się za ramiona i wrzeszczał:
- CO MI ZROBIŁAŚ, JĘDZO?! 
 Ja? Czy on oszalał?
- Płonę! Wyjmijcie moje ręce z ognia! - rzeczywiście na jego ramiona trawiły czerwone płomienie.
 Przerażona nie wiedziałam co robić. Otworzyłam torbę chcąc znaleźć butelkę wody ale nie mogłam jej znaleźć. Uspokój się, tylko tak możesz mu pomóc. Przestał krzyczeć. Ogień zniknął. Co do jasnej cholery...?
- Zostaw go - usłyszałam rozkaz i naprzeciwko mnie stanął wysoki, ubrany w ciemny kostium mężczyzna.
- Pomocy, to czarownica! - wrzasnął poparzony i uciekł.
 Przełknęłam nerwowo ślinę. Ręce nadal mi dygotały, musiałam wziąć głęboki oddech. Dostrzegłam jedynie usta nowego przybysza. Maska zasłaniała resztę twarzy. 
- Nie chciałam zrobić nic złego, przysięgam.. 
- Wiem. Chcę ci tylko pomóc.

piątek, 25 marca 2016

5.(Julia)

Julia:
     - Kawy czy herbaty? - zapytałam, krzątając się po kuchni. Wlałam trochę wody do czajnika oraz cierpliwie czekałam na odpowiedź.
- Kawy - usłyszałam za sobą jego zmęczony głos. Coś na przebudzenie przyda mu się w tej chwili. Po kilkugodzinnym czuwaniu to jak niebiańska ambrozja.
    Na szary blat wyjęłam dwa kubki. Wsypałam do nich podobną ilość brązowego i aromatycznie pachnącego proszku, po czym zalałam gorącym wrzątkiem.
- I jak teraz to wszystko będzie wyglądać? Masz plany na przyszłość, czy zamierzasz nic nie zmieniać? - odwróciłam się w jego stronę, ostrożnie krocząc z nogi na nogę. Moje dłonie zrobiły się ciepłe, od trzymanej w dłoniach gorącej cieczy. Przysiadłam naprzeciwko niego i podałam jedną ze szklanek.
- Sam nie wiem. A czy miałem zamiar coś zmieniać? - skierował w moją stronę pytające spojrzenie. Nie odrywał ode mnie wzroku, analizując uważnie moją reakcję.
    Poruszyłam w niewiedzy ramionami. Odgarnęłam grzywkę ze schłodzonej twarzy. Wzięłam niewielki łyk kawy, przymykając lekko powieki. Poczułam gorzko-słodkawy smak na języku, który stopniowo rozpłynął się po całym ciele.
- Nie, tak tylko powiedziałam. Sądziłam, że... no wiesz..., że po jej śmierci będziesz miał zamiar coś zmienić. Że to będzie taki przełom w twoim życiu - odrzekłam cicho, plątając się przy tym co chwila. Nie miałam pojęcia jak mogłam to przekazać w sposób delikatny.
    On natomiast nic sobie nie robiąc z mojego zachowania, kontynuował rozmowę:
- Ty tu mieszkasz? Przecież studiujesz... - oznajmił z ciekawości. Zaczął rozglądać się po pomieszczeniu, wychwytując najmniejsze szczegóły: śnieżnobiałe ściany, dębowe meble i rażące światłem okna, z nad których wyłaniało się zimowe słońce. Te pytanie było dość nietypowe. Najzwyczajniej w świecie chciał zakończyć ten nieznośny temat. A ja to uszanowałam...
    - Nie do końca. Przyjeżdżam tu kiedy mamy wolne lub chcę odpocząć. Wiesz... od tego chaosu. Na przedmieściach jest bardzo spokojnie - powiedziałam, uśmiechając się przy tym lekko. - A jak leci życie bohatera? Nie męczy cię to czasem? To poczucie odpowiedzialności? - udawałam głupią, co wychodziło mi świetnie. Nikt nie zorientowałby się, że ja mogę coś na ten temat wiedzieć. Zaśmiałam się w myślach - jednak złoczyńcy też rozumieją termin: ,,odpowiedzialność".
- Ktoś musi to robić. By inni byli bezpieczni - jego kąciki ust podniosły się znacznie do góry. Wsadził swoją rękę do kieszeni spodni oraz zaczął w niej czegoś usilnie szukać. Zmarszczyłam w zdziwieniu brwi oraz na moją twarz wyskoczył dość nietypowy grymas. W pewnym momencie wyjął z niej jakiś mały nadajnik. Tak przynajmniej mi się wydawało. Przybliżył się do mnie i położył przedmiot na moją otwartą dłoń. Czujnie przyglądałam się ustrojstwu, nie drgając ani na milimetr.
- Co to jest? - udała mi się wydusić te dwa słowa.
    - Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, wystarczy, że to włączysz, a ja będę wiedział, że grozi ci niebezpieczeństwo.
- Po co mi to? Przecież ja potrafię o siebie zadbać... - przerwałam natychmiast, uświadamiając sobie mój karygodny błąd. Za dużo powiedziałaś, za dużo powiedziałaś!!! Poczułam gorąco w okolicach głowy, jednak nie dałam nic po sobie poznać.
- Jak potrafisz? - zlustrował moją osobę w delikatnym zdezorientowaniu. Przegładził swoje czarne niczym węgiel włosy.
- Przecież jest policja. Wystarczy, że się z nią skontaktuję i już - zacisnęłam swoje dłonie za plecami, modląc się, by niczego nie zauważył. Dick pokiwał tylko dezaprobatą głową.
    - To nie wystarczy. Policja jest tu bezradna, więc miej to zawsze przy sobie, a kiedy nadejdzie problem skontaktuj się ze mną. Julia, proszę, to naprawdę ważne - obdarował mnie czernią swoich okularów i pewnego rodzaju grymasem na bladych ustach.
     Moją głowę spowijało miliony różnych myśli i zagadnień. Zgodzić się, czy może nie. Kieruję się tylko jednym - nie wzbudzam podejrzeń.
- Dobrze - odparłam emitując rozkwitającą radość. On zmarszczył z niezadowoleniem brwi i westchnął cicho, tuż nad moim nosem.
- Julia, ja mówię na poważnie. Musisz o tym pamiętać. Jedną bliską mi osobę już straciłem. Najlepszej przyjaciółki już nie mam ochoty - odpowiedział surowym, a zarazem pełnym troski tonem. Te słowa utkwiły w umyśle, nie pozwalając sobie na zapomnienie. ,,Najlepsza przyjaciółka"... Jak to cudownie to brzmiało. A więc jednak coś dla niego znaczę.
- Zawsze będę trzymała to przy sobie. Zawsze - uśmiechnęłam się pod nosem. Tym razem szczerze.
                                                               
                                                                  ~~3 miesiące później~~

    Ziewnęłam cicho. Roztarłam zmęczone oczy oraz wyjęłam miskę z szafki. Wsypałam do niej masę czekoladowych płatków. Wolnym krokiem ruszyłam ku lodówce. Mocnym szarpnięciem otworzyłam śnieżnobiałe drzwiczki. Odczułam chłód, rozchodzący się po ciele. Na skórze pojawiła się gęsia skórka. Czym prędzej wyszukałam mleko wśród innych produktów i złapałam je mocnym uściskiem dłoni. Zajęłam miejsce przy drewnianym stole oraz zaczęłam spożywać posiłek.
    Usłyszałam tupanie czyiś stóp. Automatycznie podniosłam wzrok. Margaret poprawiała rozczochrane, bardziej niż zwykle, kręcone blond włosy. Obdarowała mnie zmęczonym, jednak czujnym spojrzeniem swoich piwno-zielonych oczu. Również spuściłam na nią lekko zadziorny wzrok. Coś mi tu nie pasowało. Zachowywała się dość nietypowo. Może zapomniałam po sobie posprzątać, a ona była zmuszona spędzać czas wśród moich brudnych łachów?
    - Coś się stało? - walnęłam prosto z mostu, gdyż wiedziałam, że właśnie teraz trzeba przejść do rzeczy.
- Wczoraj cię długo nie było - jej mina zrzedła nagle. Szybkim krokiem ruszyła ku szafkom, powtarzając mój rytuał.
- Ach tak...Przepraszam. Musiałam coś załatwić - odrzekłam lekko speszona, mimo iż wyczuwałam kłamstwo, unoszące się w powietrzu.
- Dobra, nic przecież się nie stało - oznajmiła spokojnie, jednak jej oczy mówiły co innego. Nadal czułam w nich cząstkę podejrzeń.
    Podniosłam się do pozycji stojącej i ruszyłam w stronę łazienki. Coś musiało się wydarzyć, tylko ja jeszcze nie wiedziałam co...
_________________________________________________________________________________
Oto kolejny rozdział w moim wykonaniu :-D!! Wszyscy świętujmy :-P. Myślę, że całkiem szybko się z tym uwinęłam. Trochę krótki, ale teraz się spieszę i kończę.

poniedziałek, 21 marca 2016

4. (Susan)

Cholera.
Cholera.
Cholera!
Spóźnię się!
Zegar na szafce wskazywał godzinę ósmą trzydzieśći, a ja dopiero wyszłam z łóżka. Ubrałam się w pierwsze lepsze rzeczy, jakie miałam pod ręką, wcisnęłam mundurek szkolny do torby i zbiegłam po schodach, trzaskając drzwiami.
- Dokąd się panna śpieszy? - pytanie jakim przywitał mnie ojciec chyba weszło mu w nawyk, bo słyszę je codziennie od czterech miesięcy.
- Do szkoły - powiedziałam, ale raczej zabrzmiało to jako "fo szkowy", z racji, że właśnie udało mi się ukraść jeszcze ciepłego tosta z talerza taty. A wiadomo co się robi z tostami.
- Jesteś spóźniona - oznajmił ze stoicką miną, nie zauważając braku swojego śniadania.
- Jakbym nie wiedziała.
Stanęłam przed lustrem i próbowałam doprowadzić włosy do porządku, robiąc mu tym samym na złość. Spóźnianie się na lekcje jest moją rutyną. Mimo wszysko to jego wina. Wie, że mam lekcje z samego rana, a i tak późno kończymy przez niego...
- Masz - podsunął mi pudełko różnokolorowych spinek. - Zrób coś z tą szopą. I załóż soczewki.
- Bawimy się w przykładnego ojca, hm? - Zignorował to. - To co, podrzucisz mnie?

Nie mógł odmówić.

***

- Suusan - piskliwy głos Kate rozległ się tuż przy moim uchu. Obdarzyłam ją znudzonym spojrzeniem i wróciłam do studiowania Moby'ego Dicka. Powinniśmy mieć to dopiero za dwa lata, lecz anglistka uznała, że jesteśmy na tyle mądrą klasą, by przerabiać go w tym roku. Bzdury. Połowie pewnie nie chciało się przeczytać nawet tytułu.
- Po szkole idziemy na zakupy, chcesz iść z nami? - zagadnęła.
- Nie. - zamknęłam książkę, pewnie ucinając jej tym nos. Potem do mnie dotarło, że nie zaznaczyłam niczym strony. Szlag.
- Oj, a ty znowu to samo - jęknęła dziewczyna, celowo przeciągając samogłoski. - Wszyscy mówią, że jesteś dziwna, Ciągne siedzisz na tym oknie...
- Wszyscy czyli kto? - przerwałam jej. Odgarnęła tlenione włosy z czoła, poprawiła usta wściekle czerwoną szminką i po całym zabiegu upiększającym dostałam dopiero odpowiedź:
- Cooper, Hank, Sarah, Ben... A no i Daniel z ósmej - Przytakiwałam, chociaż nie miałam zielonego pojęcia o kim mówi.
Na szczęście właśnie rozległ się upragniony dzwonek na trzecią lekcję. Zeskoczyłam na podłogę, zgarniając po drodze zeszyty i ruszyłam do klasy. No serio. Przecież nie muszę kumplować się ze wszystkimi z otoczenia.
- Czekaj! - wołała za mną. - A co z...?
- Powiesz mi później! - odkrzyknęłam. Odwróciłam się w jej stronę, więc teraz biegłam tyłem. - Wyślesz mi esa, czy coś.
Wróciłam do właśniwgo kierunku jazdy, jednak los chciał by przede mną wyrósł jak spod ziemi jakiś chłopak. Nim zdołałam wyhamować, mój nos zaliczył spotkanie z jego plecami i upadłam.
- Ugh, uważaj jak stoisz! - wypaliłam, nim zdążyłam się ugryźć w język.
- Że ja uważaj? To ty uważaj jak chodzisz!
Idiota. Zrobiłam obrażoną minę i spojrzałam  na niego. Następnie mnie zatkało. Siedziałam na podłodze z miną kompletnego debila, naokoło porozrzucane były moje zeszty, kilkoro uczniów przyglądało nam się z zaciekawieniem, ale nie mogłam oderwać od niego oczu. Uczucie Déjà vu było zbyt przytłaczające.
Potrząsnęłam głową, wstałam i pozbierałam rzeczy. Przestań być taka roztrzepana!
Czarnowłosy chłopak przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, aż w końcu zapytał:
- Nie spotkaliśmy się kiedyś?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, przyszedł nauczyciel i zagonił nas do klas.
Lecz teraz miałam pewność, iż widziałam go już. A uczucie przeszywających na wylot niebieskich, niczym tafla lodu, oczu towarzyszyło mi do końca zajęć.

***

Do domu wróciłam godzina trzecia pięćdziesiąt. Dzisiaj poszło niebywale szybko. Niezapalone światła świadczyły o nieobecności mojego taty. Uśmiechnęłam się pod nosem. Przynajmniej tyle dobrego z tego dnia. Nie będzie się czepiał, że znowu dorabiam na boku.
Zrzuciłam z siebie czarny strój ubrudzony krwią i rzuciłam go do zlewu. Krew schodzi najlepiej w zimnej wodzie, do tego sól... To jedna z nielicznich rzeczy które rzeczywiście przydadzą mi się w życiu, a nie jakieś ułamki. Muszę to zrobić szybko, a jeśli będę mieć szczęście to wyschnie zanim tato wróci.
Niestety pojęcie "szczęście" najwidoczniej jest mi obce. Usłyszałam dźwięk chodzącego silnika w garażu. Cholera. Wrzuciłam ubranie do miednicy, zabrałam torebkę z solą i uciekłam na górę do swojego pokoju. W łazience podetknęłam miednicę pod mały strumień i poczekałam aż trochę się napełni. Wysypałam soli, tak na oko (czyli pewnie z kilogram) i wsunęłam wszystko pod łóżko. Kiedy ojciej wszedł do mojego pokoju, zastał mnie zawiniętą w kołdrę, modlącą się w myślach, by nie zauważył, że nie śpię.
Mówiłam już, że pojęcie szczęścia mnie nie dotyczy?
- Tak myślałem, że nie śpisz - powiedział.
Przekręciłam się na drugi bok, by móc widzieć jego twarz. Moja naburmuszona mina nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.
- Czego chcesz?
- Jest nowe zlecenie - wyciągnął z kieszeni kawałe papieru i pomachał nim przed moją twarzą.
- A co mi do tego?
- Chcę, żebyś się tym zajęła.
- Że co?! - aż usiadłam. - A-ale czemu ja? Przecież wyraźnie mówiłeś, żebym sobie dała z tym spokój na czas nauki...
Nerwowo bawiłam się rogiem poduszki, kiedy on przyglądał mi się z rozbawieniem. Rzeczywiście, bardzo śmieszne. Doskolane wiedział, że taka święta nie jestem. Sadysta pieprzony.
- To bierzesz tą robotę, czy też nie, Susan Wilson?
Moje prychnięcie było wystarczającą odpowiedzią. W powietrze zostało rzucone zdjęcie. Pochwyciłam je. Przedstawiało ono grupę nastolatków w kolorowych strojach. Wyglądali, jakby szykowali się do walki.
- Znam ich, to ci młodociani bohaterowie z Jump City, prawda? - Mężczyzna skinął głową.
Jeszcze raz spojrzałam na zdjęcie.
Na drugiej stronie nakreślone było "wyeliminować".
Uśmiechnęłam się do siebie. Szykuje się niezła zabawa.




*~*~*
Świętujmy, gdyż Susan napisała rozdział.

niedziela, 20 marca 2016

3. (Caxi)

Tea
Kiedy po raz kolejny skupiałam się na niezaśnięciu nad podręcznikiem do fizyki kwantowej, wyczułam w pokoju czyjąś obecność. W tych czasach nawet nie można się skupić na nauce! Odwróciłam się spokojnie i ujrzałam blondynkę po trzydziestce stojącą najspokojniej w świecie przed moim regałem z książkami. Wydawała się całkowicie zajęta śledzeniem tytułów i w ogóle nie zwracała na mnie uwagi.
- Czego pani chce? - warknęłam wstając i mimowolnie poprawiając konwalie w wazonie.
- Przysługi.
Odwróciła się w moim kierunku i zaniemówiłam. Wyglądała identycznie jak moja współlokatorka Julia... dwadzieścia lat później. Jej matka, siostra? Na pewno nie przypadek.
- Kim pani jest? - wydusiłam z siebie zaniepokojona. Zaczęłam bawić się naszyjnikiem.
- Matka Julii - wykrzywiła usta w grymasie - i przyszłam prosić o przysługę w związku z moją wyrodną córeczką.
- Mam ją zagonić do nauki? A może przypilnować, żeby jadła pełnowartościowe śniadanka? Ona już nie jest dzieckiem...
- Nie o takie przysługi mi chodzi, Illarion.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Och, to tylko jedno z Twoich licznych imion, Teo, Czarna Władczyni, Dobijająca rannych, Orędowniczko Cierpienia...
- Dosyć - zacisnęłam palce na naszyjniku - mów o co chodzi i wynoś się.
- Potrzebuję kogoś do pomocy mojej córce w przejściu na złą drogę. Pomyślałam, że skoro mieszka już pod jednym dachem z Boiginią Cierpienia, to grzechem byłoby tego nie wykorzystać - mówiła to z jakąś wredną pewnością siebie - ale nie miałabyś niczego co mogłoby zajmować dużo czasu. Jakieś kradzieże, rozbój raz na jakiś czas. Nawet nie będziesz musiała nikogo zabijać...
Ile ona do cholery wie?!
- ...i w studiach nie będzie przeszkadzać. Fizyka kwantowa to trudny kierunek.
Przez chwilę milczałyśmy.
- A co ja z tego będę miała? Zadowolenie, że przeciągnę kogoś na swoją stronę? A może pożywienie z czyjegoś bólu? Jest go wystarczająco dużo na świecie, bym mogła żyć.
- Liga Sprawiedliwości...
Prychnęłam, ale jej nie zraziłam.
-... i Garthinna nie dowiedzą się o Twojej obecności.
- To niemożliwe, że ona tu jest. Kłamiesz! Kłamiesz!!! - mój głos zwielokrotnił się echem. Cholera, tylko nie to. Po moim ciele stopniowo rozprzestrzeniały się srebrzyste blizny tworząc fantazyjne wzory. Oczy zaczęły lśnić milionami refleksów. Nagle w pokoju zapanował półmrok, zrobił się przeciąg, było czuć mocno konwaliami. Uniosłam się nad podłogę. Naszyjnik lśnił.
- Nie będę się hańbiła kradzieżą - syknęłam, a właściwie zrobiła to moja cholerna, gwiezdna połowa. Pod moją kontrolą - jeśli już mam tworzyć zło, to tylko wielkie.
- Na to przyjdzie pora - mruknęła, po czym rzuciła przed siebie pocisk dymotwórczy [od autorki: nie wiem jak to nazwać XD] i zniknęła.
Upadłam na ziemię i powróciłam do ludzkiej postaci. Do nocy leżałam na podłodze, a podręcznik został nieruszony na biurku.

~~~
Krótko, średnio jakościowo, ale na temat. Oczekujcie później na rozdział Susan.
/Caxi
(Wszelkie pytania co do bohaterów lub schrzanionej chronologii zadawajcie w komentarzach. Postaramy się odpowiadać)

sobota, 23 stycznia 2016

2. (Julia)


Już czas wychodzić.  Założyłam na siebie czarny płaszcz. Szyję okryłam wykonanym z wełny, granatowym szalem. Wzięłam torebkę i opuściłam budynek, a srogi wiatr od razu dał mi o sobie znać.  Poczułam gęsią skórkę i automatycznie naciągnęłam na gardło kawałek materiału .  Zima... mimo pozorów bardzo ją lubię.  Jest na drugim miejscu, tuż za latem. Słońce świeci w ten charakterystyczny jak na tę porę roku sposób.  A śnieg bije jasnym blaskiem. Aż nie można oderwać oczu od tego pięknego widoku. Jeszcze kilka minut marszu i będę na miejscu.  Mieszkam niedaleko cmentarza... Nie mam zamiaru ubierać się w czerń na tę okazję,  chcę tylko okazać dobre intencje. Mimo,  że jej nie znałam i już nie  będę miała okazji poznać.  Każdemu należy się szacunek, choć patrząc na mnie miałabym ku temu niemałe wątpliwości.  Ta... tak to ze mną bywa. Lecz ona była bohaterką,  chroniła te miasto. Jej bez wątpienia przysługuje chwila ciszy. Przekraczam linię wejścia. Widzę las trumien, wykonanych ze skały, przyozdobionych różnorodnymi kwiatami i zniczami. Migoczą ciepłym blaskiem, w porównaniu do białej płachty, chłodnej i mroźnej.  Żadnej żywej duszy dookoła,  to i lepiej. Nie chcę zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Podchodzę do jednego z nich. Na drewnianej,  oszlifowanej tabliczce pisze imię: ,, Koriand". Odmawiam cichą modlitwę i składam czerwoną różę na kamiennym podłożu.  Ostatni raz patrzę na zdjęcie Tamaranki, umieszczone na krzyżu i uśmiecham się pod nosem - na pewno była wspaniałą osobą...
- Co ty tu robisz? - niemal nie podskoczyłam po usłyszeniu tych słów.  Obróciłam się, a przed sobą ujrzałam jego bezemocjonalną twarz. Czarne jak węgiel włosy spadały na jasną cerę.  Jedynie oczy były ukryte pod czarnymi okularami przeciwsłonecznymi.  Na mojej twarzy wypełzło zakłopotanie.  Spodziewałem się go tu, ale miałam cichą nadzieję,  że nie dojdzie do spotkania.  Nie widziałam go przez długi czas. Ja znałam jego sekret, on natomiast mojego nie. Nie wiedział,  że ja też kiedyś... żyłam w dwóch różnych światach.  Jedno zwyczajne, drugie pełne adrenaliny i niebezpieczeństw.  Obaw, że ona mnie odnajdzie. Nawet do dzisiaj nie opuszczają mnie te czarne myśli.  To co zyskiwałam przez te lata miałoby być tak po prostu zrujnowane? I to przez jedną,  jedyną osobę... Gdzie się nie pojawi sieje chaos. On myślał,  że jestem nastolatką,  jakich wiele na tym świecie.  Jak bardzo się mylił...
- Chyba bardzo się kochaliście, co? - popatrzyłam na niego z lekkim żalem.  Był tu jako jedyny, mimo iż pochowanie zakończyło się godzinę temu. Stracić kogoś tak bliskiego,  doświadczył tego kilka razy w życiu.  Jego rodzice, Gwiazdka... Ile jeszcze strat go czeka??
- Znałaś ją? - odrzekł surowym tonem jakby wcale nie wywarły wrażenia na nim te słowa.  Jednak ja widziałam zabłąkany smutek oraz głęboki ból w jego osobie.     
- Oczywiście, że znałam,  przecież to bohaterka. Osoba chroniąca bezpieczeństwa cywili. Jak mogłabym jej nie znać? - odparłam lekko zdezorientowana jego pytaniem. Każdy ją znał,  więc po co to pytanie?
- Tak - potwierdził to krótkim zdaniem. Wydawał się być zmęczony i taki bez jakichkolwiek chęci do czegokolwiek.
- Dick, ile tu już siedzisz? - spytałam z troską. 
- Pewnie 2 godziny,  może 3 - oznajmił bez zastanowienia,  wciąż wpatrzony w przestrzeń przed sobą.
- Tak długo? W tym mrozie? Ach, może masz ochotę na kawę?  - czekałam na jego zdanie z niecierpliwością.  Potrzebował odpoczynku od tego wszystkiego. Byłam jego najlepszą przyjaciółką od zawsze. Na mnie mógł liczyć,  on o tym doskonale wiedział. 
- Nie, jeszcze chwilę zostanę... - niemal natychmiast zaprzeczył. 
- Jeszcze chwilę? Chwilę czyli ile? Godzinę,  a może 2? Nie widzisz tego, jesteś osłabiony.  Gwiazdka na pewno nie zgodziłaby się na coś takiego - spojrzałam błagalnie w jego stronę. Natomiast on uśmiechnął się na myśl o niej. Wyraz twarzy Richarda złagodniał nieco, chyba udało mi się go namówić.
- Dobrze, możemy.
_____________________________________________________


Witam, napisałam rozdział :-D . No i jak? Pewnie niektórym z was nie za bardzo przypadł do gustu, bo za dużo było wychwalania Gwiazdki. No ale mam nadzieję, że może jakoś to przełknięcie ;-D .

środa, 20 stycznia 2016

1. (Elizabeth)



Obudziłam się  dokładnie o szóstej rano. Mimo, że jest sobota wstałam i szybko naciągnęłam na siebie spodnie. Jest ciepły, majowy poranek i zamierzam go w pełni wykorzystać. Omiatam wzrokiem mój zabałaganiony pokój: sterty książek, stosy ubrań i kilka brudnych kubków. Cała ja. Mimo, że mam już dziewiętnaście lat, nadal zachowuję się jak głupia nastolatka. Przekopuję się przez stos brudnych swetrów i odnajdu mój ulubiony, luźny podkoszulek. Związuje włosy w kitkę i idę do łazienki.
 Staję przed lustrem sięgając po szczoteczkę do zębów. Przyglądam się bladej, brązowookiej blondynce, trochę zbyt wysokiej żeby można było uznać ją za kobiecą. Dziewczyna odpowiada mi gniewnym spojrzeniem. Wywracam oczami starając się już na siebie nie patrzeć. Schodzę po drewnianych schodach i zerkam niespokojnie w stronę kuchni. Wczoraj pokłóciłam się z mamą. Ma do mnie pretensje o moje ciągłe nieobecności w domu, brak zaangażowania w naukę i to, że nie pomagam jej w obowiązkach domowych. Owszem, zaniedbałam ostatnio kilka spraw, ale to nie powód żeby tak się awanturować. Tym bardziej, że ona też nie jest święta. Przedstawiła mi wczoraj swojego nowego „narzeczonego”. Mimo, że od śmierci mojego ojca minęło już kilka lat, dalej uważam, że przez wzgląd na niego nie powinna mieć nowego partnera. Wiem, jestem samolubna i  dziecinna ale nic na to nie poradzę. I choćby John był najprzystojniejszym i najbogatszym facetem w całym Jump City i tak bym go nie polubiła. A ten zdrajca, mój młodszy brat od razu zapałał sympatią do nieznajomego.
- Mela, gdzie idziesz? – spytał Adam siedzący przy drewnianym stole w kuchni.
 Jadł płatki czekoladowe, ubrany w kolorową piżamę. Jak na jedenastolatka jest całkiem wysoki. No cóż, to chyba u nas rodzinne. Moja mama jest niska, ale mój kochany tata był bardzo wysoki. Na wspomnienie o  ojcu zapiekły mnie oczy. Nigdy nie otrząsnę się po jego śmierci.
- Nie twoja sprawa, kablu – burknęłam szukając prawego adidasa.
- Zaraz obudzę mamę i wszystko jej powiem! – zagroził celując we mnie pustą już łyżką.
 Otworzyłam frontowe drzwi i pokazałam mu środkowy palec. No cóż, jakoś szczególnie miła to ja nigdy nie byłam.

***
 Właściwie sama nie wiem co pociąga mnie tak w przesiadywaniu na jednym ze starych osiedli.  Mieszkam na obrzeżach miasta w niewielkim domku, a do szarych bloków mam około dwadzieścia minut truchtu. Uwielbiam siedzieć na starym murku, przyglądać się kolorowemu graffiti na zniszczonej kamienicy i obserwować mieszkańców. Na tym osiedlu mieszkała rodzina mojego ojca. Mój tato, nazywał się Sam Smith, jego rodzice byli biednymi imigrantami z Irlandii. Wyprowadzili się z Dublina, mój dziadek znalazł tutaj pracę jako piekarz. Z tego co opowiadał mi tata, potrafił piec pyszne bułeczki, drożdżówki i pulchne bochenki chleba. Moja babcia była krawcową, przyszywała guziki do ubrań całymi wieczorami. Tata miał dwie siostry, które wróciły do Irlandii i brata mieszkającego gdzieś w Arizonie. Wszyscy Smithowie byli wysokimi, szczupłymi blondynami z niebieskimi oczami. Właściwie to też taka jestem, jedynie mam ciemne oczy, jak moja matka. Mój tata pracował fizycznie, a poznał moją mamę jeszcze w szkole średniej. Ponoć była zachwycona jego irlandzkim akcentem. Pobrali się mając zaledwie dwadzieścia lat.
 Westchnęłam i usiadłam na „moim” murku. Przyglądałam się starym okiennicom wyobrażając sobie dziadka piekącego pączki na śniadanie, babcię krzątającą się po kuchni i jasnowłose rodzeństwo.
- Kim jesteś? Dlaczego tu przesiadujesz? – spytała mnie niska, ubrana w fioletowy płaszcz dziewczyna. Pojawiła się nagle przede mną.
- A co, to jakaś zbrodnia? – mruknęłam siląc się na grzeczny ton głosu.
- Tak się składa, że w tym budynku doszło do zbrodni. Więc jeśli masz coś z tym wspólnego lepiej powiedz to teraz.
 Zdziwiona wstałam i zmierzyłam nieznajomą wzrokiem. Byłam od niej wyższa o głowę ale czułam przed nią respekt. Emanowała powagą i pewnością siebie, mimo, że w wiosenny poranek ubrana była w długi płaszcz. Spod kaptura wystawało kilka fioletowych kosmyków.
- Co się stało?
 Dziewczyna westchnęła zniecierpliwiona.
- Nic o czy..
 Nie zdążyła dokończyć zdania bo przerwał jej głośny wybuch. Parter kamienicy zajął się ogniem. Dziewczyna przeklęła pod nosem a ja, wiedziona jakąś dziwną siłą zaczęłam zbliżać się do płonącej, szarej ściany. Widocznie nie ma w środku żadnych mieszkańców. Ogień, czerwony, duszący ogień. Niepokonany żywioł.
- Co ty robisz? Wracaj – nakazała mi dziewczyna – trzeba wezwać pomoc.
 Pomoc. Wezwać. Ale po co? Dlaczego się nie boję? Zaraz pod blokiem zgromadzi się tłum  gapiów. Moje stopy same niosły mnie w kierunku płomieni. Kiedy znalazłam się już na tyle blisko, że czułam na twarzy piekący żar, przymknęłam oczy. Uśmiechnęłam się czując jak łaskoczą mnie policzki.
 Ktoś stojący za mną wciągnął gwałtownie powietrze. Zdziwiona odwróciłam się w stronę nieznajomej.
- Co ty zrobiłaś? – spytała.
- Ja? Nic – mruknęłam zdumiona.
 Przeniosłam wzrok z powrotem na parter bloku. Czy ja mam jakieś omamy? Tam, gdzie przed chwilą szalały płomienie znajdowały się już czarne zgliszcza, jakby pożar został ugaszony dawno temu. Nic z tego nie rozumiem. Złapałam się za  głowę próbując uspokoić myśli. Zawsze podejrzewałam, że coś jest ze mną nie tak, ale żeby aż do tego stopnia?
- Kim ty jesteś – usłyszałam zmęczony ton dziewczyny jakby w ogóle jej to nie interesowało.
 Po chwili usłyszałam pisk opon i niedaleko nas, pod starym dębem zaparkował piękny, niebieski samochód. Wysiadł z niego wysoki chłopak, wyglądający jakby połowa jego ciała stanowiła maszyna a druga połowa była ludzka. Przetarłam zdziwiona oczy. Jego towarzysz, również wysoki i umięśniony miał ciemne włosy i był niezwykle przystojny. Obydwaj sprawiali wrażenie zmęczonych i pokonanych. Podobnie jak dziewczyna przyglądali mi się skupieni. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć więc wzruszyłam ramionami i chciałam już odejść, kiedy ciemnowłosy spytał mnie:
- Dla kogo pracujesz?
- Eee.. co? – bąknęłam zdziwiona.
 Wściekła dziewczyna zdjęła kaptur z głowy. Mimo złości, była bardzo piękna: miała duże niebieskie oczy, bladą cerę i pełne usta. Dlaczego mam się jej bać, przecież to zwykła nastolatka, prawda?
- Azara.. – zaczęła ale drugi chłopak jej przerwał:
- Słuchaj, Raven, może ona jest normalna. Skąd wiesz, że pracuje dla Slade’a albo jakiegoś innego idioty?
 Dziewczyna zacisnęła zdegustowana usta i przyjrzała mi się znacząco. Uniosła pytająco brew.
- Jaka normalna dziewczyna włada ogniem, co?
 Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Czy to jest jakiś żart?
- Może to jakiś zbieg okoliczności albo..
- Nie. To nie może być przypadek – stwierdził ten przystojny i podszedł do mnie.
 Cofnęłam się odruchowo zaciskając dłonie w pięści.
- Spokojnie. Tylko porozmawiamy – uśmiechnął się blado.

--------------------
Czuję się zaszczycona dodając pierwszy rozdział na naszym wspólnym blogu :D 
Mam nadzieję, że zarówno dziewczynom jak i czytelnikom przypadnie do gustu :3
 No to co, czekamy na następny rozdział! 

wtorek, 19 stycznia 2016

0. Prolog (Caxi)

No to... nie jestem zadowolona, ale tym postem oficjalnie otwieramy bloga! (Przecina czerwoną wstążkę itd.) /Caxi
***
Westchnęła, po czym ostatnim podciągnięciem ramion znalazła się na dachu Wieży Tytanów. Przez chwilę ciężko dyszała, dmuchnięciem starała się odgarnąć włosy z twarzy. Mogła je związać! Ta marna luka nie zniszczy jednak jej planu. O, nie, wszystko będzie perfekcyjnie. Rozejrzała się dookoła. Boisko do gry w siatkę, wyjście, kawałek balkonu, który mógłby uchodzić za romantyczny jak z Romea i Julii. Parsknęła na to porównanie. Trochę roślin w doniczkach, chyba od dawna niepodlewanych. A wszystko skąpane w mroku, boskiej ciemności. Przez chwilę myślała, gdzie stanie ofiara, a gdzie ona, jako jej oprawczyni ma się ukryć. W końcu wtopiła się w ciemność, zniknęła gdzieś. Nawet księżyc, otoczony mrocznymi chmurami, jej nie ujrzał.
***
Starfire nie mogła spać. Miała wrażenie, że na jej płuca naciska kamień ważący minimum tonę. Przewracała się z boku na bok, aż w końcu wstała i otworzyła okno, co na dłuższą metę nic nie pomogło. Wyleciała na korytarz, zmierzając wprost do pokoju lidera. Stanęła przed drzwiami i chwilę się zawahała, ale w końcu je uchyliła. Robina nie było. Westchnęła, jej chłopak się zdecydowanie przepracowywał. Ze złudną nadzieją poszła na balkon - może on też nie mógł spać? Uderzyło ją chłodne i wyjątkowo lekkie jak na klimat morski powietrze - nie czuło się w nim choćby nuty wilgoci. Tamaranka wreszcie odetchnęła pełną piersią, podeszła na skraj balkonu. Nie miała w końcu lęku wysokości. Przez chwilę stała i obserwowała gwiazdy, marząc tylko o tym, że nagle zjawi się tu Dick. Zjawił się ktoś inny.
***
Ofiara ustawiła się idealnie bokiem. Dla niej zabijanie osób stojących tyłem było niegodne i niehonorowe. Wbrew pozorom miała swój honor.
Płynnie wyciągnęła sztylet z kieszeni, nie spuszczając wzroku z Tamaranki. Nie usłyszała jej. Gapiła się jak jakaś głupia, niepoprawna romantyczka w gwiazdy. Morderczyni prychnęła. Romantycy mocno ułatwiali robotę takim jak ona.
Wstała lekko, w gwałtownym tempie rzuciła się na Tamarankę. Gwiazdka nie miała czasu na choćby okrzyk. Złapała ją na bezdechu, sztylet ciął ciało niczym masło. Prosto w serce. Starfire upadła na podłogę, nie miała siły krzyczeć. Obserwowała otoczenie martwymi oczami. Tymczasem ona spokojnie wyjęła sztylet, wsadziła go do pokrowca, który przewiesiła przez ramię. Podczas, gdy jej ofiara miotała się w agonii, ona spokojnie zdjęła jedną z warstw rękawiczek, tę zakrwawioną i wsadziła ją razem ze sztyletem. A potem westchnęła i udała się w drogę powrotną. Nienawidziła się wspinać.
***
Około pierwszej zaczęło padać.
Robin znalazł jej ciało nad ranem. I miał siłę krzyczeć, walić rękami w podłogę. Ale nie mógł już nic zrobić. Starfire, jego słodka Starfire nie żyła. Już nigdy się nie uśmiechnie, nie zapytq o coś głupiego, nie będzie się o niego martwiła. Kory... Kochanie... Widział wszystko przez mgłę szaleństwa i wtedy, wtedy go zauważył. Leżał na barierce, długi, kobiecy, o żółtawozłotym kolorze. Włos. Lider wziął w palce materiał genetyczny mordercy, jedyny ślad, który tak po prostu... wyślizgnął mu się z rąk. Spadł z dachu, zniknął. A potem wszystko potoczyło się za szybko.