sobota, 23 stycznia 2016
2. (Julia)
Już czas wychodzić. Założyłam na siebie czarny płaszcz. Szyję okryłam wykonanym z wełny, granatowym szalem. Wzięłam torebkę i opuściłam budynek, a srogi wiatr od razu dał mi o sobie znać. Poczułam gęsią skórkę i automatycznie naciągnęłam na gardło kawałek materiału . Zima... mimo pozorów bardzo ją lubię. Jest na drugim miejscu, tuż za latem. Słońce świeci w ten charakterystyczny jak na tę porę roku sposób. A śnieg bije jasnym blaskiem. Aż nie można oderwać oczu od tego pięknego widoku. Jeszcze kilka minut marszu i będę na miejscu. Mieszkam niedaleko cmentarza... Nie mam zamiaru ubierać się w czerń na tę okazję, chcę tylko okazać dobre intencje. Mimo, że jej nie znałam i już nie będę miała okazji poznać. Każdemu należy się szacunek, choć patrząc na mnie miałabym ku temu niemałe wątpliwości. Ta... tak to ze mną bywa. Lecz ona była bohaterką, chroniła te miasto. Jej bez wątpienia przysługuje chwila ciszy. Przekraczam linię wejścia. Widzę las trumien, wykonanych ze skały, przyozdobionych różnorodnymi kwiatami i zniczami. Migoczą ciepłym blaskiem, w porównaniu do białej płachty, chłodnej i mroźnej. Żadnej żywej duszy dookoła, to i lepiej. Nie chcę zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Podchodzę do jednego z nich. Na drewnianej, oszlifowanej tabliczce pisze imię: ,, Koriand". Odmawiam cichą modlitwę i składam czerwoną różę na kamiennym podłożu. Ostatni raz patrzę na zdjęcie Tamaranki, umieszczone na krzyżu i uśmiecham się pod nosem - na pewno była wspaniałą osobą...
- Co ty tu robisz? - niemal nie podskoczyłam po usłyszeniu tych słów. Obróciłam się, a przed sobą ujrzałam jego bezemocjonalną twarz. Czarne jak węgiel włosy spadały na jasną cerę. Jedynie oczy były ukryte pod czarnymi okularami przeciwsłonecznymi. Na mojej twarzy wypełzło zakłopotanie. Spodziewałem się go tu, ale miałam cichą nadzieję, że nie dojdzie do spotkania. Nie widziałam go przez długi czas. Ja znałam jego sekret, on natomiast mojego nie. Nie wiedział, że ja też kiedyś... żyłam w dwóch różnych światach. Jedno zwyczajne, drugie pełne adrenaliny i niebezpieczeństw. Obaw, że ona mnie odnajdzie. Nawet do dzisiaj nie opuszczają mnie te czarne myśli. To co zyskiwałam przez te lata miałoby być tak po prostu zrujnowane? I to przez jedną, jedyną osobę... Gdzie się nie pojawi sieje chaos. On myślał, że jestem nastolatką, jakich wiele na tym świecie. Jak bardzo się mylił...
- Chyba bardzo się kochaliście, co? - popatrzyłam na niego z lekkim żalem. Był tu jako jedyny, mimo iż pochowanie zakończyło się godzinę temu. Stracić kogoś tak bliskiego, doświadczył tego kilka razy w życiu. Jego rodzice, Gwiazdka... Ile jeszcze strat go czeka??
- Znałaś ją? - odrzekł surowym tonem jakby wcale nie wywarły wrażenia na nim te słowa. Jednak ja widziałam zabłąkany smutek oraz głęboki ból w jego osobie.
- Oczywiście, że znałam, przecież to bohaterka. Osoba chroniąca bezpieczeństwa cywili. Jak mogłabym jej nie znać? - odparłam lekko zdezorientowana jego pytaniem. Każdy ją znał, więc po co to pytanie?
- Tak - potwierdził to krótkim zdaniem. Wydawał się być zmęczony i taki bez jakichkolwiek chęci do czegokolwiek.
- Dick, ile tu już siedzisz? - spytałam z troską.
- Pewnie 2 godziny, może 3 - oznajmił bez zastanowienia, wciąż wpatrzony w przestrzeń przed sobą.
- Tak długo? W tym mrozie? Ach, może masz ochotę na kawę? - czekałam na jego zdanie z niecierpliwością. Potrzebował odpoczynku od tego wszystkiego. Byłam jego najlepszą przyjaciółką od zawsze. Na mnie mógł liczyć, on o tym doskonale wiedział.
- Nie, jeszcze chwilę zostanę... - niemal natychmiast zaprzeczył.
- Jeszcze chwilę? Chwilę czyli ile? Godzinę, a może 2? Nie widzisz tego, jesteś osłabiony. Gwiazdka na pewno nie zgodziłaby się na coś takiego - spojrzałam błagalnie w jego stronę. Natomiast on uśmiechnął się na myśl o niej. Wyraz twarzy Richarda złagodniał nieco, chyba udało mi się go namówić.
- Dobrze, możemy.
_____________________________________________________
Witam, napisałam rozdział :-D . No i jak? Pewnie niektórym z was nie za bardzo przypadł do gustu, bo za dużo było wychwalania Gwiazdki. No ale mam nadzieję, że może jakoś to przełknięcie ;-D .
środa, 20 stycznia 2016
1. (Elizabeth)
Obudziłam
się dokładnie o szóstej rano. Mimo, że
jest sobota wstałam i szybko naciągnęłam na siebie spodnie. Jest ciepły, majowy
poranek i zamierzam go w pełni wykorzystać. Omiatam wzrokiem mój zabałaganiony
pokój: sterty książek, stosy ubrań i kilka brudnych kubków. Cała ja. Mimo, że
mam już dziewiętnaście lat, nadal zachowuję się jak głupia nastolatka. Przekopuję
się przez stos brudnych swetrów i odnajduję mój ulubiony, luźny podkoszulek.
Związuje włosy w kitkę i idę do łazienki.
Staję przed lustrem sięgając po szczoteczkę do
zębów. Przyglądam się bladej, brązowookiej blondynce, trochę zbyt wysokiej żeby
można było uznać ją za kobiecą. Dziewczyna odpowiada mi gniewnym spojrzeniem.
Wywracam oczami starając się już na siebie nie patrzeć. Schodzę po drewnianych
schodach i zerkam niespokojnie w stronę kuchni. Wczoraj pokłóciłam się z mamą.
Ma do mnie pretensje o moje ciągłe nieobecności w domu, brak zaangażowania w
naukę i to, że nie pomagam jej w obowiązkach domowych. Owszem, zaniedbałam
ostatnio kilka spraw, ale to nie powód żeby tak się awanturować. Tym bardziej,
że ona też nie jest święta. Przedstawiła mi wczoraj swojego nowego
„narzeczonego”. Mimo, że od śmierci mojego ojca minęło już kilka lat, dalej
uważam, że przez wzgląd na niego nie powinna mieć nowego partnera. Wiem, jestem
samolubna i dziecinna ale nic na to nie
poradzę. I choćby John był najprzystojniejszym i najbogatszym facetem w całym
Jump City i tak bym go nie polubiła. A ten zdrajca, mój młodszy brat od razu
zapałał sympatią do nieznajomego.
- Mela, gdzie
idziesz? – spytał Adam siedzący przy drewnianym stole w kuchni.
Jadł płatki czekoladowe, ubrany w kolorową
piżamę. Jak na jedenastolatka jest całkiem wysoki. No cóż, to chyba u nas
rodzinne. Moja mama jest niska, ale mój kochany tata był bardzo wysoki. Na
wspomnienie o ojcu zapiekły mnie oczy.
Nigdy nie otrząsnę się po jego śmierci.
- Nie twoja
sprawa, kablu – burknęłam szukając prawego adidasa.
- Zaraz obudzę
mamę i wszystko jej powiem! – zagroził celując we mnie pustą już łyżką.
Otworzyłam frontowe drzwi i pokazałam mu
środkowy palec. No cóż, jakoś szczególnie miła to ja nigdy nie byłam.
***
Właściwie sama nie wiem co pociąga mnie tak w
przesiadywaniu na jednym ze starych osiedli.
Mieszkam na obrzeżach miasta w niewielkim domku, a do szarych bloków mam
około dwadzieścia minut truchtu. Uwielbiam siedzieć na starym murku, przyglądać
się kolorowemu graffiti na zniszczonej kamienicy i obserwować mieszkańców. Na
tym osiedlu mieszkała rodzina mojego ojca. Mój tato, nazywał się Sam Smith, jego
rodzice byli biednymi imigrantami z Irlandii. Wyprowadzili się z Dublina, mój
dziadek znalazł tutaj pracę jako piekarz. Z tego co opowiadał mi tata, potrafił
piec pyszne bułeczki, drożdżówki i pulchne bochenki chleba. Moja babcia była
krawcową, przyszywała guziki do ubrań całymi wieczorami. Tata miał dwie
siostry, które wróciły do Irlandii i brata mieszkającego gdzieś w Arizonie. Wszyscy
Smithowie byli wysokimi, szczupłymi blondynami z niebieskimi oczami. Właściwie
to też taka jestem, jedynie mam ciemne oczy, jak moja matka. Mój tata pracował
fizycznie, a poznał moją mamę jeszcze w szkole średniej. Ponoć była zachwycona
jego irlandzkim akcentem. Pobrali się mając zaledwie dwadzieścia lat.
Westchnęłam i usiadłam na „moim” murku.
Przyglądałam się starym okiennicom wyobrażając sobie dziadka piekącego pączki
na śniadanie, babcię krzątającą się po kuchni i jasnowłose rodzeństwo.
- Kim jesteś?
Dlaczego tu przesiadujesz? – spytała mnie niska, ubrana w fioletowy płaszcz
dziewczyna. Pojawiła się nagle przede mną.
- A co, to jakaś
zbrodnia? – mruknęłam siląc się na grzeczny ton głosu.
- Tak się
składa, że w tym budynku doszło do zbrodni. Więc jeśli masz coś z tym wspólnego
lepiej powiedz to teraz.
Zdziwiona wstałam i zmierzyłam nieznajomą
wzrokiem. Byłam od niej wyższa o głowę ale czułam przed nią respekt. Emanowała
powagą i pewnością siebie, mimo, że w wiosenny poranek ubrana była w długi
płaszcz. Spod kaptura wystawało kilka fioletowych kosmyków.
- Co się stało?
Dziewczyna westchnęła zniecierpliwiona.
- Nic o czy..
Nie zdążyła dokończyć zdania bo przerwał jej
głośny wybuch. Parter kamienicy zajął się ogniem. Dziewczyna przeklęła pod
nosem a ja, wiedziona jakąś dziwną siłą zaczęłam zbliżać się do płonącej,
szarej ściany. Widocznie nie ma w środku żadnych mieszkańców. Ogień, czerwony,
duszący ogień. Niepokonany żywioł.
- Co ty robisz?
Wracaj – nakazała mi dziewczyna – trzeba wezwać pomoc.
Pomoc. Wezwać. Ale po co? Dlaczego się nie
boję? Zaraz pod blokiem zgromadzi się tłum gapiów. Moje stopy same niosły mnie w kierunku
płomieni. Kiedy znalazłam się już na tyle blisko, że czułam na twarzy piekący
żar, przymknęłam oczy. Uśmiechnęłam się czując jak łaskoczą mnie policzki.
Ktoś stojący za mną wciągnął gwałtownie
powietrze. Zdziwiona odwróciłam się w stronę nieznajomej.
- Co ty
zrobiłaś? – spytała.
- Ja? Nic –
mruknęłam zdumiona.
Przeniosłam wzrok z powrotem na parter bloku.
Czy ja mam jakieś omamy? Tam, gdzie przed chwilą szalały płomienie znajdowały
się już czarne zgliszcza, jakby pożar został ugaszony dawno temu. Nic z tego
nie rozumiem. Złapałam się za głowę
próbując uspokoić myśli. Zawsze podejrzewałam, że coś jest ze mną nie tak, ale
żeby aż do tego stopnia?
- Kim ty jesteś
– usłyszałam zmęczony ton dziewczyny jakby w ogóle jej to nie interesowało.
Po chwili usłyszałam pisk opon i niedaleko
nas, pod starym dębem zaparkował piękny, niebieski samochód. Wysiadł z niego
wysoki chłopak, wyglądający jakby połowa jego ciała stanowiła maszyna a druga
połowa była ludzka. Przetarłam zdziwiona oczy. Jego towarzysz, również wysoki i
umięśniony miał ciemne włosy i był niezwykle przystojny. Obydwaj sprawiali
wrażenie zmęczonych i pokonanych. Podobnie jak dziewczyna przyglądali mi się
skupieni. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć więc wzruszyłam ramionami i
chciałam już odejść, kiedy ciemnowłosy spytał mnie:
- Dla kogo
pracujesz?
- Eee.. co? –
bąknęłam zdziwiona.
Wściekła dziewczyna zdjęła kaptur z głowy. Mimo
złości, była bardzo piękna: miała duże niebieskie oczy, bladą cerę i pełne
usta. Dlaczego mam się jej bać, przecież to zwykła nastolatka, prawda?
- Azara.. –
zaczęła ale drugi chłopak jej przerwał:
- Słuchaj,
Raven, może ona jest normalna. Skąd wiesz, że pracuje dla Slade’a albo jakiegoś
innego idioty?
Dziewczyna zacisnęła zdegustowana usta i
przyjrzała mi się znacząco. Uniosła pytająco brew.
- Jaka normalna
dziewczyna włada ogniem, co?
Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Czy to jest
jakiś żart?
- Może to jakiś
zbieg okoliczności albo..
- Nie. To nie
może być przypadek – stwierdził ten przystojny i podszedł do mnie.
Cofnęłam się odruchowo zaciskając dłonie w
pięści.
- Spokojnie.
Tylko porozmawiamy – uśmiechnął się blado.
--------------------
Czuję się zaszczycona dodając pierwszy rozdział na naszym wspólnym blogu :D
Mam nadzieję, że zarówno dziewczynom jak i czytelnikom przypadnie do gustu :3
No to co, czekamy na następny rozdział!
wtorek, 19 stycznia 2016
0. Prolog (Caxi)
No to... nie jestem zadowolona, ale tym postem oficjalnie otwieramy bloga! (Przecina czerwoną wstążkę itd.) /Caxi
***
Westchnęła, po czym ostatnim podciągnięciem ramion znalazła się na dachu Wieży Tytanów. Przez chwilę ciężko dyszała, dmuchnięciem starała się odgarnąć włosy z twarzy. Mogła je związać! Ta marna luka nie zniszczy jednak jej planu. O, nie, wszystko będzie perfekcyjnie. Rozejrzała się dookoła. Boisko do gry w siatkę, wyjście, kawałek balkonu, który mógłby uchodzić za romantyczny jak z Romea i Julii. Parsknęła na to porównanie. Trochę roślin w doniczkach, chyba od dawna niepodlewanych. A wszystko skąpane w mroku, boskiej ciemności. Przez chwilę myślała, gdzie stanie ofiara, a gdzie ona, jako jej oprawczyni ma się ukryć. W końcu wtopiła się w ciemność, zniknęła gdzieś. Nawet księżyc, otoczony mrocznymi chmurami, jej nie ujrzał.
***
Starfire nie mogła spać. Miała wrażenie, że na jej płuca naciska kamień ważący minimum tonę. Przewracała się z boku na bok, aż w końcu wstała i otworzyła okno, co na dłuższą metę nic nie pomogło. Wyleciała na korytarz, zmierzając wprost do pokoju lidera. Stanęła przed drzwiami i chwilę się zawahała, ale w końcu je uchyliła. Robina nie było. Westchnęła, jej chłopak się zdecydowanie przepracowywał. Ze złudną nadzieją poszła na balkon - może on też nie mógł spać? Uderzyło ją chłodne i wyjątkowo lekkie jak na klimat morski powietrze - nie czuło się w nim choćby nuty wilgoci. Tamaranka wreszcie odetchnęła pełną piersią, podeszła na skraj balkonu. Nie miała w końcu lęku wysokości. Przez chwilę stała i obserwowała gwiazdy, marząc tylko o tym, że nagle zjawi się tu Dick. Zjawił się ktoś inny.
***
Ofiara ustawiła się idealnie bokiem. Dla niej zabijanie osób stojących tyłem było niegodne i niehonorowe. Wbrew pozorom miała swój honor.
Płynnie wyciągnęła sztylet z kieszeni, nie spuszczając wzroku z Tamaranki. Nie usłyszała jej. Gapiła się jak jakaś głupia, niepoprawna romantyczka w gwiazdy. Morderczyni prychnęła. Romantycy mocno ułatwiali robotę takim jak ona.
Wstała lekko, w gwałtownym tempie rzuciła się na Tamarankę. Gwiazdka nie miała czasu na choćby okrzyk. Złapała ją na bezdechu, sztylet ciął ciało niczym masło. Prosto w serce. Starfire upadła na podłogę, nie miała siły krzyczeć. Obserwowała otoczenie martwymi oczami. Tymczasem ona spokojnie wyjęła sztylet, wsadziła go do pokrowca, który przewiesiła przez ramię. Podczas, gdy jej ofiara miotała się w agonii, ona spokojnie zdjęła jedną z warstw rękawiczek, tę zakrwawioną i wsadziła ją razem ze sztyletem. A potem westchnęła i udała się w drogę powrotną. Nienawidziła się wspinać.
***
Około pierwszej zaczęło padać.
Robin znalazł jej ciało nad ranem. I miał siłę krzyczeć, walić rękami w podłogę. Ale nie mógł już nic zrobić. Starfire, jego słodka Starfire nie żyła. Już nigdy się nie uśmiechnie, nie zapytq o coś głupiego, nie będzie się o niego martwiła. Kory... Kochanie... Widział wszystko przez mgłę szaleństwa i wtedy, wtedy go zauważył. Leżał na barierce, długi, kobiecy, o żółtawozłotym kolorze. Włos. Lider wziął w palce materiał genetyczny mordercy, jedyny ślad, który tak po prostu... wyślizgnął mu się z rąk. Spadł z dachu, zniknął. A potem wszystko potoczyło się za szybko.
***
Westchnęła, po czym ostatnim podciągnięciem ramion znalazła się na dachu Wieży Tytanów. Przez chwilę ciężko dyszała, dmuchnięciem starała się odgarnąć włosy z twarzy. Mogła je związać! Ta marna luka nie zniszczy jednak jej planu. O, nie, wszystko będzie perfekcyjnie. Rozejrzała się dookoła. Boisko do gry w siatkę, wyjście, kawałek balkonu, który mógłby uchodzić za romantyczny jak z Romea i Julii. Parsknęła na to porównanie. Trochę roślin w doniczkach, chyba od dawna niepodlewanych. A wszystko skąpane w mroku, boskiej ciemności. Przez chwilę myślała, gdzie stanie ofiara, a gdzie ona, jako jej oprawczyni ma się ukryć. W końcu wtopiła się w ciemność, zniknęła gdzieś. Nawet księżyc, otoczony mrocznymi chmurami, jej nie ujrzał.
***
Starfire nie mogła spać. Miała wrażenie, że na jej płuca naciska kamień ważący minimum tonę. Przewracała się z boku na bok, aż w końcu wstała i otworzyła okno, co na dłuższą metę nic nie pomogło. Wyleciała na korytarz, zmierzając wprost do pokoju lidera. Stanęła przed drzwiami i chwilę się zawahała, ale w końcu je uchyliła. Robina nie było. Westchnęła, jej chłopak się zdecydowanie przepracowywał. Ze złudną nadzieją poszła na balkon - może on też nie mógł spać? Uderzyło ją chłodne i wyjątkowo lekkie jak na klimat morski powietrze - nie czuło się w nim choćby nuty wilgoci. Tamaranka wreszcie odetchnęła pełną piersią, podeszła na skraj balkonu. Nie miała w końcu lęku wysokości. Przez chwilę stała i obserwowała gwiazdy, marząc tylko o tym, że nagle zjawi się tu Dick. Zjawił się ktoś inny.
***
Ofiara ustawiła się idealnie bokiem. Dla niej zabijanie osób stojących tyłem było niegodne i niehonorowe. Wbrew pozorom miała swój honor.
Płynnie wyciągnęła sztylet z kieszeni, nie spuszczając wzroku z Tamaranki. Nie usłyszała jej. Gapiła się jak jakaś głupia, niepoprawna romantyczka w gwiazdy. Morderczyni prychnęła. Romantycy mocno ułatwiali robotę takim jak ona.
Wstała lekko, w gwałtownym tempie rzuciła się na Tamarankę. Gwiazdka nie miała czasu na choćby okrzyk. Złapała ją na bezdechu, sztylet ciął ciało niczym masło. Prosto w serce. Starfire upadła na podłogę, nie miała siły krzyczeć. Obserwowała otoczenie martwymi oczami. Tymczasem ona spokojnie wyjęła sztylet, wsadziła go do pokrowca, który przewiesiła przez ramię. Podczas, gdy jej ofiara miotała się w agonii, ona spokojnie zdjęła jedną z warstw rękawiczek, tę zakrwawioną i wsadziła ją razem ze sztyletem. A potem westchnęła i udała się w drogę powrotną. Nienawidziła się wspinać.
***
Około pierwszej zaczęło padać.
Robin znalazł jej ciało nad ranem. I miał siłę krzyczeć, walić rękami w podłogę. Ale nie mógł już nic zrobić. Starfire, jego słodka Starfire nie żyła. Już nigdy się nie uśmiechnie, nie zapytq o coś głupiego, nie będzie się o niego martwiła. Kory... Kochanie... Widział wszystko przez mgłę szaleństwa i wtedy, wtedy go zauważył. Leżał na barierce, długi, kobiecy, o żółtawozłotym kolorze. Włos. Lider wziął w palce materiał genetyczny mordercy, jedyny ślad, który tak po prostu... wyślizgnął mu się z rąk. Spadł z dachu, zniknął. A potem wszystko potoczyło się za szybko.
Subskrybuj:
Posty (Atom)